[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pierre poczuł nagle, jak jakiś podziemny nurt, zamurowany gdzieś głęboko przystającymi dosiebie szczelnie cegłami ostatnich dni, pręży się w nim i podważa je od spodu, jak jedna za drugąodskakują wywalone cegły, trzaska rozsadzony tynk i ciepły czerwony strumień, zatapiająckolejno z takim jaskółczym trudem posklepiane nadbudówki spraw codziennych, zwolna zalewamu oczy.Przymknął je od wewnętrznego bólu.Kiedy je otworzył, dostrzegł już tylko migot niezliczonych hotelików, mrowie nalanychkrwią, opasłych karkaw i tysiąc kobiecych profilów, identycznych jak odbitki jednej i tej samej,tak dobrze pamiętnej twarzy.Ze wszystkich bram, przytulone do swych apoplektycznych gachów, wychodziły i wchodziływ gorączkowym pośpiechu dziesiątki i setki %7łanet, jedna łudząco podobna do drugiej, Jeannettew zaczarowanej ulicy ze zwierciadeł, w żywym lesie o pniach ze spasionych, napęczniałychkarków.Pierre zachybotał cały i zachłysnął się piekącą nienawiścią.Na chwilę, jak daleki odbłysk,zamajaczyła mu między zaciśniętymi palcami wolowa, przeciekająca fałdami sadła, szyjagrubasa sprzed hoteliku na Montmartrze i znikła, nie pozostawiając spodziewanegozadośćuczynienia.Nie! Mało! Cóż znaczy jeden? Tysiąc! Milion! Wszystkich! Miasto! Skąd wziąć tycholbrzymich rąk, tych kilometrowych palców, co objęłyby jednym uściskiem te charczące,pofałdowane gardziele? Wszystkich! Zmiąć! Powalić! Upić się ich bezsilnym charkotem! Ręce!Skąd wziąć tych rąk?Naraz niespodziana jasność oślepiającym płomieniem magnezji rozświetliła mu na chwilęmózg, aż stanął osłupiały, oszołomiony i przycichły.Chwilę stał jak w olśnieniu, potem zawróciłna miejscu i począł iść z powrotem, ulicami, którymi przyszedł, wprost, przez tłum, jak Chrystusstąpający po wodnie, olbrzymi i majestatyczny, jakby niósł przed sobą promieniejącąmonstrancję swej nienawiści.Czuł, że ludzie ustępują mu z drogi, otwierając przed nim długiszpaler ulic z perspektywą w nieskończoność.Znalazłszy się na powrót przed zamkniętymi drzwiami instytutu, które opuścił przed chwilą,Pierre spokojnie zadzwonił.Otworzył mu Rene, zdziwiony tą nieoczekiwaną powtórną wizytą.Pierre objaśnił muspokojnie, że zapomniał laski, którą, o ile sobie przypomina, zostawił w laboratorium.Weszli na górę po szerokich, chłodnych jak tunel, kamiennych schodach.W laboratorium laski nie było.Pierre poprosił Rene, by zechciał sprawdzić w innychpokojach, podczas gdy on rozejrzy się jeszcze raz po kątach.Kiedy po kilku minutach bezowocnych pszukiwań Rene powrócił z niczym, zastał Pierre`aszperającego jeszcze za jedną z szaf laboratorium.Laski nie było.Pierre przyznał, że, być może, nie zabrał jej w ogóle z domu będzie musiał sprawdzić tonazajutrz i po raz drugi pożegnał gościnnego przyjaciela, zdziwionego nie na żarty jegowyjątkowym roztargnieniem.Wagon trzeciej klasy pociągu zdążającego tego wieczora do Saint Maur pełen byłpodochoconej bliskością święta ludności podmiejskiej, dymu i zgiełku.W rozgwarze rozmówogólnych zwracał na siebie uwagę szczupły rudy mężczyzna na ławce w kącie, nie biorącyudziału w pogawędkach przysłuchujący się im w roztargnieniu i milcząco.Na stacji Saint Maur mężczyzna wysiadł.Rozmowa potoczyła się dalej.Przybywszy na wieżę ciśnień, Pierre spostrzegł, że spóznił się o całe pięć minut, i pobiegł nagórę zluzować robotnika dziennego.Nadszedł dyżurny inżynier kończący swój obchód nocny.Za chwilę ostatnie kroki na doleucichły.Wtedy Pierre zanurzył rękę w kieszeni i wyjął dwie niewielkie probówki.Uważnie zbliżył jedo oczu.Probówki zawierały mętny, białawy płyn.Pierre wstrząsnął nimi lekko pod światło.Potem z probówkami w jednej ręce zbliżył się do wielkiej pompy odśrodkowej, wprawianej wruch motorem Diesela.Gdzieś na dole trzasnęła brama.Pierre zatrzymał się i przez chwilę nasłuchiwał.Panowałazupełna cisza.Wówczas Pierre wielkim kluczem francuskkim zaczął otwierać kran olbrzymiegoleja pompy, służącego za rezerwuar wody, puszczającej ją w ruch.Otwarłszy kran, jąłodkorkowywać palcami pierwszą probówkę.Szczelny korek nie wychodził.W rozdrażnieniuPierre chwycił go silnie zębami.Odkorkowawszy obie probówki, ostrożnie wlał ich zawartość w chlupocącą ciężko krtań leja.Woda w dole bulgotała w takt rytmicznych uderzeń tłoka Diesela, opadającego i wznoszącegosię miarowo jak gigantyczna klapa sercowa, wypychająca coraz to nowe porcje przezroczystej,bezbarwnej krwi w wygłodniałe arterie dalekiego, śpiącego Paryża.Część II (rozdział I)Nazajutrz był dzień 14 lipca.Dzielni sklepikarze paryscy, którzy zburzyli Bastylię, by wznieść na jej miejscu brzydkąwydrążoną kolumnę z widokiem na miasto , dwanaście bistros, trzy domy publiczne dlaobywateli normalnych i jeden dla pederastów, obchodzili swój benefis, jak co roku, tradycyjnym,republikańskim tańcem.Udekorowany od stóp do glów szarfami trójkolorowych wstążek, Paryż wyglądał jakpodstarzała aktorka przebrana za naiwną wieśniaczkę z odpustu w ludowej szmirze.Uiluminowane dziesiątkami tysięcy lampionów i żarówek place zapełniały się powolispacerującym tłumem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]