[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Proponuję wymianę - mówi pani Kaki.- Jeden owoc za twójsen.Ale wstyd.- Mówiłem przez sen?Kobieta wbija wzrok w robótkę.- Zbieram sny.Więc opowiadam jej mój sen, przemilczając jedynie to, że Andżu to mojasiostra.Druty szczękają niczym miecze na odległym wzgórzu.- Nie mam zamiaruci dopłacać, młody człowieku.Co pominąłeś? - No więc przyznaję, że Andżu tomoja siostra blizniaczka.Pani Kaki zastanawia się.- Kiedy ona odeszła,nieszczęsna?- Odeszła dokąd?- Na tamtą stronę, oczywiście.- Stronę czego.- %7łycia.- Nie, jej druty stukają tak jak laska ślepca.- Dziewięć lat temu.Skąd pani wiedziała?- Od czwartku za tydzień skończę osiemdziesiąt jeden lat.- Albo jej umysłbłądzi, albo mój nie nadąża.Kobieta ziewa.Drobne białe zęby.Przychodzi mi namyśl Kotka.Odkłada druty.- Sny to brzegi, na których ocean ducha spotyka się zziemią materii.Plaże, na których to, co dopiero się zdarzy, co było kiedyś, co nienastąpi nigdy, spaceruje pośród tego, co nadal jest.Pewnie sądzisz, że jestem starą,siwą, przesądną kobietą, do tego prawdopodobnie pomyloną.- Lepiej bym tego niemógł ująć.- Owszem, jestem pomylona.Jak inaczej mogłabym wiedzieć to, cowiem?Nie chcę jej urazić, pytam więc, jaki jest według niej sens mojego snu.Uśmiecha się, pokazując zęby.Zdaje sobie sprawę, że traktuję jąprotekcjonalnie.- Jesteś poszukiwany.- Poszukiwany? Przez.?- Konsultacji za darmo nie udzielam.Wez swoje kaki, chłopcze.***Mijazaki sprawia po Tokio wrażenie zabawki.Na dworcu autobusowym udajęsię do informacji turystycznej, żeby zapytać o klinikę, w której przebywa mojamatka.Nikt o niej nie słyszał, ale kiedy pokazuję adres, dowiaduję się, że lokalnymautobusem muszę pojechać w kierunku Kiriszimy.Na następny muszę czekaćponad godzinę, więc idę do dworcowej łazienki, gdzie myję zęby, a potem siadamw poczekalni i popijam słodką zimną kawę z puszki, obserwując autobusy ipasażerów.Mieszkańcy Mijazaki spacerują niespiesznym krokiem.Bez pośpiechupłyną chmury, pod palmami przy fontannach tęcze.Podchodzi samotny pies omętnym spojrzeniu i wącha mnie na dzień dobry.Matka w zaawansowanej ciążyusiłuje zapanować nad gromadką niesfornych i rozbrykanych dzieci.Przypominamsobie o moim kaki - moja babka mówi, że kobietom w ciąży absolutnie nie wolnojeść kaki - i obieram ją scyzorykiem.Lepią mi się palce, ale perłowy owoc jestdoskonały.Wypluwam lśniące pestki.Jeden z chłopców nauczył się już gwizdać,ale umie tylko jedną melodię.Matka obserwuje dzieci skaczące wokółplastikowych siedzeń.Ciekawe, gdzie ich ojciec.Odzywa się dopiero, kiedyzaczynają bawić się gaśnicą: - Jeżeli będziecie tego dotykały, to kierowcy będą sięgniewać! - Idę się przejść.W sklepie z upominkami z niesprzedanym od latpięćdziesiątych ubiegłego wieku towarem wpada mi w oko miseczka zwypłowiałymi plastikowymi owocami o uśmiechniętych twarzyczkach.Kupuję jądla Buntara, żeby się zrewanżować za breloczek z Zizzi.U Lawsona kupuję tutkę zbombami szampanowymi i do przyjazdu autobusu czytam czasopisma.Powinienem chyba być podenerwowany, tymczasem brak mi sił.Nie wiem nawet,jaki jest dzień.Oczekiwałem eleganckiego obiektu z parkingami i rampami na wózki naperyferiach miasta, tymczasem szosa, którą wiezie mnie autobus, prowadzi w corazbardziej wiejską okolicę.Jeszcze ponad tysiąc jenów i farmer jadący w autobusiewskazuje mi lokalną drogę, mówiąc, że mam nią dojść do ścieżki, która zaprowadzimnie do celu.- Trudno nie zauważyć - przypomina, co zwykle zwiastujeniebezpieczeństwo.Po jednej stronie pnie się zbocze porośnięte sosnami; podrugiej - wczesny ryż, zżęty i rozwieszony do wyschnięcia.Natykam się na duży,płaski, okrągły kamień leżący na ścieżce.Zwierszcze ciągną trele i stukająMorse em.Wkładam kamień do plecaka.Kosmos kwitnie różowościami,karmazynem i bielą.Cała ta przestrzeń.Powietrze.Idę i idę.Zaczynam się martwić- po dwudziestu minutach widzę jedynie koniec drogi, ale ani śladu kliniki.Strachyna wróble rodem z komiksowego horroru rzucają mi chytre spojrzenia.Wielkiegłowy, kościste szyje.Kończy się asfalt i widzę, że dalej ścieżka całkiem się urywaprzy grupie budynków starej farmy, położonej u podnóża góry naznaczonejpiętnem wczesnej jesieni.W okolicach kości ogonowej czuję kałuże potu - chybanieciekawie pachnę.A może kierowca kazał mi wysiąść na niewłaściwymprzystanku? Postanawiam zapytać na farmie.Skowronek przerywa swój trel izapada cisza, że aż dzwięczy w uszach.Działki warzywne, słoneczniki, niebieskapościel rozwieszona na słońcu.Na niewielkim wzniesieniu, w ogrodzie skalnymzarośniętym przez trawę, stoi tradycyjna, kryta strzechą herbaciarnia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]