[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zatrzymując się ten drugi podniósł strzelbę izaczął ją ładować na nowo.Murzyn nie poruszył się.Na czworakach patrzył na tychdwóch białych, zrenice biegały mu dziko w przekrwionych białkach.Potem on też sięporuszył i ciągle na czworakach odwrócił się i pokuśtykał tam, gdzie leżał Weddel ustóp kasztanka, i zgarbił się nad Weddelem, i spojrzał znów, i zobaczył, jak ten drugiwraca powoli w górę ścieżki, ładując strzelbę.Widział, jak tamten się zatrzymuje, niezamknął oczu ani nie odwrócił spojrzenia.Widział, jak strzelba się wydłuża, a potemunosi i zmniejsza się powoli, i staje się okrągłym punktem na białej plamie twarzy Vatchaniby kropka na pustej stronicy.Murzyn skulił się, jego oczy biegały niepowstrzymane,dzikie i czerwone jak oczy osaczonego zwierzęcia.PrzełożyłaEwa %7łycieńskaMISTRALIByła to już reszta brandy z Mediolanu.Napiłem się i podałem manierkę Donowi,który podniósł ją do ust, aż płyn przechylił się żółto w wąskiej szparze skórzanegopokrowca; kiedy trzymał ją w górze, nadszedł ścieżką żołnierz; mundur miał rozpięty podszyją i popychał rower.Był to młody człowiek o śmiałej szczupłej twarzy.Rzucił chmurne dzień dobry i mijając nas spojrzał na manierkę.Patrzyliśmy za nim, aż skrył się zaszczytem pagórka, i widzieliśmy jeszcze, jak wsiada na rower.Don napił się, a resztę wylał.Brandy rozbryznęła się na spieczonej ziemi, żłobiąc wniej znikające natychmiast dołki.Wytrząsnął manierkę do ostatniej kropli. Salut powiedział oddając mi ją. Dzięki wam, o bogowie.Mój Boże, jakpomyślę, że miałbym iść do łóżka z jeszcze jednym łykiem tego w żołądku& Okropne, że człowiek tak musi to pić powiedziałem. Po prostu musi.Schowałem manierkę i poszliśmy dalej, przez szczyt pagórka.Zcieżka zaczęłaschodzić w dół, wciąż w cieniu.Powietrze było rześkie, pełne słońca, które miało jeszczejakąś inną właściwość oprócz zwykłych: światła i ciepła, i unosił się w nim daleki iswobodny dzwięk koziego dzwonka dochodzący nie wiadomo skąd, gdzieś zza naj-bliższego zakrętu ścieżki. Głupi pomysł ciągać ze sobą tyle dni to świństwo powiedział Don. Dlatego tozrobiłem. Nie możesz tego pić, a nie wylejesz. Miałem wylać? Kosztowała dziesięć lirów.Na co ją kupowałem? Licho wie powiedział Don.Na tle pełnej słońca doliny drzewa wyglądały jakpręty kraty, ścieżka była wyrwą między prętami, dolina niebieska i słoneczna.Dzwiękkoziego dzwonka dobiegał gdzieś sprzed nas.Węższa ścieżka odchodziła w bok, podostrym kątem, bardziej stroma niż ta szeroka, którą szliśmy. Zjechał tędy powiedziałDon. Kto?Don wskazywał na niewyrazny ślad opon roweru, tam gdzie skręciły one na wąskąścieżkę. Patrz powiedział Don. Ta ścieżka musiała być dla niego za mało stroma. Pewno się śpieszył. Jak tutaj skręcił, to się na pewno pośpieszył. Może tam w dole jest stóg siana. Albo może przejedzie przez dolinę i wjedzie na górę po tamtej stronie, i zjedzie zniej, i wjedzie znów na tę górę, i tak dalej, póki nie straci rozpędu. Albo zanim nie umrze z głodu. Albo tak.Czy słyszałeś kiedy, żeby kto umarł z głodu na rowerze? Nie.A ty? Nie powiedziałem.Schodziliśmy.Zcieżka zakręciła i znalezliśmy się w miejscu, skąd rozchodził siędzwięk koziego dzwonka.Dzwonek wisiał na szyi objuczonego muła szczypiącegodelikatnymi, dzwięcznymi szarpnięciami trawę na skraju ścieżki w pobliżu kamiennejkapliczki.Pod kapliczką siedział mężczyzna w roboczym ubraniu i kobieta w jasnymszalu, a obok kobiety stał przykryty koszyk.Patrzyli na nas, kiedy podchodziliśmy. Dzień dobry, signor powiedział Don. Daleko jeszcze? Dzień dobry, signori powiedziała kobieta.Mężczyzna na nas patrzył.Miałniebieskie oczy ze zrenicami rozpływającymi się, jakby przez długi czas moczono je wwodzie.Kobieta dotknęła jego ramienia, potem szybko wykonała palcami kilka ruchówprzed jego oczami.Suchym, metalicznym głosem jak skrzypienie cykady, powiedział: Dzień dobry, signori. On nie słyszy powiedziała kobieta. Nie, już niedaleko.Widać stąd dachy. To dobrze powiedział Don. Jesteśmy zmęczeni.Czy można tu odpocząć,signora? Siadajcie, signori powiedziała kobieta.Zsunęliśmy plecaki i usiedliśmy.Słońce padało z ukosa na kapliczkę, na spokojną,wystawioną na wiatr i deszcz statuę w niszy i na dwa bukiety uschniętych górskich astrów,które tam leżały.Kobieta migała palcami przed oczyma mężczyzny.Jej druga ręka,spoczywająca na koszyku obok, była węzlasta i szorstka.Nieruchoma, miała ów sztywnywygląd ręki nieprzywykłej do bezczynności i nie tyle spoczywała, co leżała zupełniewyczerpana, martwa.Wyglądała jak sztuczna dłoń przytwierdzona do brzegu szala, jakbykobieta przysłoniła ją szalem, żeby wyglądała normalnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]