[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Codziennie dziewczyna pragnie znale inn podstaw egzystencji, aleprzecie innej nie ma, tylko to odwieczne nasienie wiat a, które odnajduj dla niej dzie wdzie za cen w asnego umierania.Le , ar oczna ptaszyco, le na kra ce wiata! Oto twójer b yszczy w obrzydliwej, stworzonej przez ciebie pustce.Wrócisz, eby kolejny razprzepa w czarnej dziurze; b dziesz tak ci gle wraca , bo na tych skrzyd ach nie zdo aszulecie w wiat.Tylko ten wiat mo esz zamieszkiwa , ten grobowiec w a, królestwociemno ci.I nagle, zupe nie bez powodu, kiedy my o jej powrocie do gniazda, przypominamsobie niedzielne poranki w starym domku blisko cmentarza.Przypominam sobie, jaksiadywa em w koszuli nocnej przy fortepianie, jak przebiera em bosymi nogami po peda ach,a starzy w s siednim pokoju grzali si le c w ku.Pokoje przechodzi y jeden w drugi nawzór teleskopu, tak jak w dawnych ameryka skich mieszkaniach kolejarzy.W niedziel ranocz owiek wylegiwa si w ku, a mia by ochot piszcze z rozkoszy.Oko o jedenastejstarzy pukali w cian mojego pokoju, ebym przyszed i im zagra.Wbiega em do ichsypialni tanecznym krokiem niczym bracia Fratellini, tak pe en aru i lekki jak piórko, emóg bym wznie si niczym uraw masztowy ku najwy szej ga zi drzewa w niebiesiech.Móg bym dokona wszystkiego jedn r , a mia em przecie gra na dwie.Stary mówi domnie Jim S oneczko", bo taki by em pe en si y", pe en witalno ci i wigoru.Najpierwfika em dla nich kilka kozio ków na dywanie przed kiem; nast pnie piewa em falsetem,usi uj c imitowa kukie brzuchomówcy; potem wykonywa em kilka lekkich,ekscentrycznych kroków tanecznych, eby im pokaza , z której strony wieje wiatr, po czymfru! jak powiew bryzy l dowa em na taborecie przy fortepianie i wykonywa em wiczenie natempo.Zawsze rozpoczyna em od Czernego, eby si rozgrza do wyst pu.Stary nie znosiCzernego, podobnie zreszt jak i ja, ale Czerny by wówczas plat du jour w karcie, tote gogra em, a mi si rozlu ni y stawy.Z niejasnych powodów Czerny przypomina mi t wielkpustk , jaka mnie nasz a pó niej.Co za tempo uzyskiwa em przykuty do taboretu! Zupe niejak gdybym wypi jednym haustem butelk toniku, po czym kaza si przywi za pasami doka.Kiedy ju odegra em jakie dziewi dziesi t osiem wprawek, by em gotów domale kiej improwizacji.Nabiera em pe gar akordów i wali em w fortepian od ko ca doko ca, po czym przechodzi em sm tnie do Spalenia Rzymu albo Wy cigu rydwanów BenHura, które lubili wszyscy, bo to takie zrozumia e d wi ki.Na d ugo przed lektur TractatusLogico-Philosophicus Wittgensteina komponowa em do niego muzyk w tonacjisasafrasowej.By em wówczas obeznany z naukami cis ymi i z filozofi , z dziejami religii, zlogik indukcyjn i dedukcyjn , zna em mantyk w trobow , kszta t i wag czaszek,farmakope i metalurgi , wszystkie te nieprzydatne ga zie wiedzy, które daj cz owiekowiprzedwczesne poczucie niestrawno ci i melancholii.Te md ci uczonych bzdur burzy y misi w kiszkach przez ca y tydzie , czekaj c, a w niedziel oblek si muzyk.Mi dzyNocnym alarmem ogniowym a Marszem wojskowym nachodzi o mnie natchnienie, które mia ozniszczy wszelkie istniej ce formy harmonii i stworzy moj w asn kakofoni.Prosz sobiewyobrazi Urana w dobrym uk adzie z Marsem, Merkurym, Ksi ycem, Jowiszem, Wenus.Trudno to sobie wyobrazi , bo Uran funkcjonuje najlepiej w z ych uk adach, kiedy jest, e takpowiem, cierpi cy".Wszak e muzyka, jak si popisywa em w niedzielne poranki, muzykadobrego samopoczucia i troskliwie piel gnowanej rozpaczy rodzi a si z nielogicznie dobrychuk adów Urana, mocno zakotwiczonego w Siódmym Domu.Wtedy jeszcze tego niewiedzia em, nie wiedzia em o istnieniu Urana, co zreszt by o nader fortunne.Teraz jednakwidz , e by o to w tpliwe szcz cie, fa szywe samozadowolenie, destrukcyjny rodzajomiennej twórczo ci.Im bardziej wpada em w eufori , tym cichsi stawali si rodzice.Nawet moj niedorozwini siostr ogarnia spokój i opanowanie.S siedzi stawalizas uchani pod oknem, raz na czas dochodzi mnie wybuch ich owacji, po czym ubudu! znówstartowa em jak rakieta - wiczenie na Tempo nr 947 1/2.Je eli akurat dostrzeg emkaralucha maszeruj cego po cianie, by em w siódmym niebie: to mnie bez najmniejszychmodulacji doprowadzi do Opus Zet mojego sm tnie karbowanego klawikordu.Pewnejniedzieli ni st d, ni zow d skomponowa em jedno z najpi kniejszych scherz - na cze wszy.By a wiosna, wszyscy przechodzili my kuracj siarkow ; przez ca y tydzie cza em nadPiek em Dantego po angielsku.Niedziela przysz a niczym odwil , ptaki dos ownie oszala y wtej nag ej fali upa u, tote wlatywa y i wylatywa y przez okno, nieczu e na muzyk.Przyjecha a w nie z Hamburga czy z Bremy nasza ciotka Niemka, stara panna, o wygl dzieherod-baby.Sama jej obecno przyprawia a mnie o napady z ci.Ciotka zwykle g aska amnie po g owie i mawia a, e zostan drugim Mozartem.Nienawidzi em Mozarta, zreszt dodzisiaj go nienawidz , eby si wi c na niej zem ci , gra em le, uderza em we wszystkiefa szywe tony, jakie zna em.I wtedy, jak powiadam, nadesz a ma a wesz, prawdziwa wesz,która le a zagrzebana w mojej zimowej bieli nie.Wyci gn em j i po em delikatnie nabrzegu czarnego klawisza.Nast pnie zacz em praw r wygrywa wokó niej skocznmelodyjk ; ha as prawdopodobnie j og uszy.Zachowywa a si jak zahipnotyzowana mojwaw pirotechnik.Ten bezruch przypominaj cy trans zadzia mi w ko cu na nerwy.Postanowi em wprowadzi gam chromatyczn i z ca si spad em na wesz trzecim palcem.Za atwi em j raz a dobrze, z tak si , e przyklei a mi si do opuszka palca.To mniewprawi o w taniec wi tego Wita.Wtedy zacz o si scherzo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]