[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie miał pojęcia, czym sobie mógł zasłużyć na wrogość ze strony McIverów.Wyglądało na to, że irytował ich52sam fakt jego istnienia na tym świecie.Przez ostatnie trzy miesiące regularnie co piątek McIverowie porywali mukapelusz i biegli z nim do ustępu.Tam grozili, że wrzucą go do dziury, jeśli nie będzie ich błagał i nie powie: Nie,pięknie proszę.Kiedyś nie mógł wypowiedzieć tych słów, bo język uwiązł mu w gardle.Innym razem uniósł siędumą i rzucił do bitki.Skończyło się na tym, że dostał manto, a kapelusz wylądował w dziurze.Musiał skłamać,żeby wytłumaczyć w domu, dlaczego nie ma kapelusza.Ostatnim razem został przyłapany na kłamstwie i matka płakała, że syn popełnił grzech.Tego nienawidziłnajbardziej.Wolałby już, żeby spuściła mu lanie.Dlatego właśnie w ten piątek postanowił uniknąć takiej sytuacji inie pójść w ogóle do szkoły.Wyobrażał sobie, że McIverowie nie ośmieliliby się podnieść na niego ręki, gdyby żył ojciec, bo położyłby temukres.I nie musiałby też zawracać sobie głowy mówieniem pięknie proszę.Kiedyś, dwa lata temu, gdy mamawyszła ze sklepu obładowana prowiantami, jeden z pastuchów Huntera rozdarł jej ostrogą spódnicę.Tata rzucił sięz pięściami na tego pastucha i zbił go na kwaśne jabłko, aż krew zalała mu twarz.Potem diakon Weaver zmusił tatę, by podczas nabożeństwa na kolanach wyznał, że stracił panowanie nad sobą iuciekł się do przemocy.Benjo jednak pamiętał, iż w tę niedzielną noc rodzice rozmawiali przyciszonymi głosami,czego nie powinien był zapewne słyszeć, i ojciec powiedział, że mimo przyznania się do grzechu on i tak zrobiłbyto znowu, bo takich zniewag mężczyzna znosić nie powinien.Benjo wyobrażał sobie, że blizniaki McIverów to właśnie takie dwie zniewagi.Popatrzył na jelenie ślady i oczy mu się nagle zamgliły.Czasami, gdy wstrzymał dech i naprawdę się skupił,mógł niemal widzieć swego ojca.Oczyma duszy widział go pochylonego nad ziemią i pokazującego palcemniedzwiedzie łajno, słyszał, jak mówi: Spójrz tu, Benjo.Ta niedzwiedzica pożywiała się borówkami.Benjo usiłował przełknąć łzy, które zbierały mu się w gardle.To tak bardzo bolało, gdy pomyślał, że ojciecodszedł na zawsze.Czasami wszystko mu przypominało tatę, nawet własne imię.Nazywał się naprawdę Joseph,ale ponieważ wśród prostaczków było trzech innych chłopców o imieniu Joe, najpierw mówiono o nim BenowyJoe, a potem skrócono to do Benjo.Chociaż Bóg powołał do siebie Benjamina Yodera, mama mówiła, że on wciąż jest Benowym Joe.I zawszebędzie.Inaczej niż ten innowierca, który był niczyim synem.Tak powiedział wczoraj na podwórku przy wrotach nawygon, gdy Benjo zapytał go o ojca.Powiedział: Jestem niczyim synem.Benjo wiedział jednak, że po to, żebysię urodzić, trzeba mieć jakiegoś ojca.I kiedy to powiedział innowiercy, ten się zaśmiał.A potem rzekł, że jegoojcem był pewno jakiś biedny, głupi sukinsyn, który przejeżdżał przez wschodni Teksas i któremu przynajmniejraz udało się pozostawić po sobie coś więcej niż pył na drodze.Wczoraj wieczorem Benjo miał ochotę poprosić innowiercę, żeby poszedł z nim dziś rano do szkoły.Wyobrażałsobie, że wystarczy, żeby ten pokazał się tam ze swoim koltem, a wszystkie kłopoty się skończą.Nie poprosił gojednak o tę przysługę i teraz ukrywał się w lesie, zamiast jak mężczyzna stawić czoło zniewagom.Tak jakpostąpiłby jego ojciec.Wystarczyło jednak pomyśleć o tym, co działo się koło ustępu, o tym, jak z nim postępowano, i strach ściskał goza gardło.A zaraz potem pojawiał się palący wstyd.Palący jak łzy piekące teraz oczy.Walnął się pięścią w udo.N i e p ł a c z, B e n j o Y o d e r z e.N i e w o l n o c i p ł a k a ć.Matka mówiła kiedyś, że strach i smutek potrafi gromadzić się w człowieku i nie pozostaje nic innego jakwypłakać je z siebie.Tyle że matka jest kobietą, jej więc płacz przystoi.Mężczyzni, jak jego ojciec, nie płaczą.Znów zaszeleściły dereniowe krzaki.Benjo spojrzał w tamtą stronę, mrugając powiekami, by zwalczyć łzy.Tym razem jednak wiatru nie było.Zesztywniał, gdy rozległ się następny szelest, a potem niski jękliwy skowyt.Nie przypominał głosu niedzwiedzia,raczej zranionego psa.Wyjął procę i pogrzebał w ziemi w poszukiwaniu kamyka.Porzucił ślady, ostrożnie przedarł się przez gęstwinędrzew i krzaków i znalazł się na polance wśród kostrzewy, zarośniętej ostami i tojadem.Skomlenie stawało sięcoraz głośniejsze i od czasu do czasu przechodziło w ponure wycie.Na końcu polanki ujrzał zarwany brzeg jakbyjakiejś dużej jamy.Skowyt dolatywał stamtąd.Zbliżał się wolno.Ciężkie buciory chrzęściły na wyschłej po zimie trawie.Skowyt zamienił się w niegłośnewycie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]