[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podczas odgrywaniatej pantomimy nadał swej twarzy grymas fachowca urażonego w zawodowej du-mie:37gdyby mówił, spytałby pewnie, o co mi właściwie chodzi, skoro do obowiązkówcieśli okrętowego należało uszczelnianie szpar między deskami pokładu, by dopłonącego wnętrza rufy nie dopuścić świeżego powietrza.Wszak czynił rzecz oczywistą, a robił to solidnie i nie bez rutyny, jakby na za-tykaniu tego rodzaju dziur spędzał tutaj całą służbę.Po zapchaniu kolejnej szparypodniósł się powoli, rozprostował kości i ruszył do następnej.6Wiadomość o ogniu na rufie przyniesiona do jednej z mijanych po drodze ka-jut (przez otwarte drzwi dostrzegłem w niej dużą grupę ludzi) na nikim nie wywar-ła większego wrażenia.Co prawda, w pierwszej chwili, kiedy wpadłem tam zokrzykiem pożar! (powtórzyłem go kilkakrotnie, gdyż obecni nie od razu zrozu-mieli, że ogłaszam alarm), prawie wszyscy spojrzeli na mnie ze swych krzeseł zastołami i - czego można było się spodziewać - przez pewien czas milczeli w oczeki-waniu na bliższe informacje.Zanim pokonałem ból kolana urażonego w biegu poschodach, kilka osób wyszło na korytarz.W atmosferze dalekiej od paniki ktośprzywołał woznego (a on co mógłby tu robić?), ktoś inny poszedł w głąb statku,aby na miejscu zbadać sytuację.Po krótkiej wymianie zdań należało przypuszczać,że pozostali ruszą tam również: przecież nie musiałem nikomu tłumaczyć, doczego wkrótce doprowadzi pożar tłumiony na zagraconej rufie przez samotnegomajstra.Zorganizowana akcja powinna mu pomóc i tego byłem pewien, ale wła-śnie wtedy, gdy odezwałem się znowu, już po kilku moich słowach, po bliższymwyjaśnieniu, gdzie widziałem dym i w jakich odkryłem go okolicznościach, wszy-scy - zamiast biec na pokład lub do zagrożonej ogniem strefy - powrócili do kajuty,a w niej - do zajęć przerwanych moim alarmem.Ośrodkiem ogólnego zainteresowania przestałem być równie nagle, jak się nimstałem w momencie wejścia do kajuty.Począwszy od tej chwili obecni - bardziejlub mniej ostentacyjnie - unikali mego wzroku.Gdy chciałem iść gdzie indziej, bywśród marynarzy poszukać kogoś nieobojętnego na los Arki, jakiś jednoręki, wy-soki mężczyzna podsunął mi wolne krzesło.Osłabiony zawrotami głowy bez na-mysłu usiadłem obok niego.Ze zmęczenia już ledwie trzymałem się na nogach inawet bierna obserwacja otoczenia przychodziła mi z pewnym trudem.Gdyby nie fakt, że pomieszczenie to znajdowało się w kadłubie statku, nie na-zwałbym go kajutą - takie było obszerne.Widocznie - aby uzyskać przestrzeń orozmiarach sali - przy ostatnim remoncie fregaty rozebrano kilka ścian dzielącychprzyległe do siebie kajuty.Wszędzie rzucały się w oczy dokonane przez nowychużytkowników zmiany, a wśród nich najbardziej osobliwe: kraty w oknach (za-miast firanek) i żelazne drzwi (w miejscu drewnianych).Nastrój tak strzeżonej salinie przypominał jednak ponurego klimatu w jakimś zakładzie karnym - raczejprzeciwnie: bliższy był swobodzie atmosfery lekcji szkolnej prowadzonej przeznadzwyczaj pobłażliwego nauczyciela, który, dopóty toleruje nieuwagę uczniów,39ich lekceważący stosunek do wykładowcy, aż traci w końcu kontrolę nad zachowa-niem całej rozwydrzonej klasy.Nad panującym wokół hałasem dominował głos starca, który podkreślał słowamiarowymi ruchami ręki uzbrojonej w kawałek kredy.To właśnie ta kreda przy-ciągała wzrok, przywołując obraz szkolnej tablicy, zaś jej złożony ruch, mimopsychicznej dekoncentracji zapatrzonego bezmyślnie widza - bez możliwości oce-ny merytorycznego ciężaru głoszonej tu tezy - dawał mu dobre pojęcie o liczbie ikształcie wybojów na drodze rozumowania, po jakiej się ona toczyła.Mówca stałsamotnie pod oknem, skąd wytrwale zwracał się do wszystkich, wcale nie speszo-ny jaskrawym faktem, że nikt nań nie patrzy ani go nie słucha, większość zebra-nych siedziała bowiem plecami do okien i podczas tamtej tubalnej oracji prowa-dziła przy stołach lokalne rozmowy, pozostali natomiast - jeśli sądzić z ka-miennego wyrazu ich twarzy, dramatycznie obojętnych na wszelkie idee - trwali wpustce duchowej nieobecności.Przez pewien czas cierpliwie przysłuchiwałem się sąsiadom to z prawej, toznów z lewej strony, w czym donośny bas starego mówcy bardzo mi przeszkadzał.W rozmowach przewijały się wątki spraw abstrakcyjnych, całkiem oderwanych odrzeczywistości naszego żałosnego rejsu, a gdy te niepraktyczne, jałowe medytacjedotykały kogoś, zaraz wybuchały jakieś bezprzedmiotowe spory.Na ogół polemiściprzekrzykiwali się wzajemnie, odpierając ataki oponentów przekleństwami bądzenergicznymi gestami i nie dopuszczając ich do głosu, choć sami - oprócz demon-stracji głupich póz i min - nie mieli nic do wyrażenia.Mimo najlepszych chęci niepojmowałem, o czym tu się mówi.Przeszkadzało mi w tym odczuwane w całymciele bolesne napięcie, które wywoływał nadmiar napływających zewsząd zbytsilnych dla mnie bodzców zmysłowych.Głęboką czerń nieba za oknami kłuły oślepiające ostrza gwiazd, agresywniejszetej nocy i bardziej jadowite niż kiedykolwiek.Spomiędzy płyt pod sufitem w rogusali sypał się na podłogę suchy piasek niewiadomego pochodzenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]