[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Intuicjapodpowiada mi, żebym nie wkładał tam głowy, ale ten schowek w znacznym stopniuogranicza emisję mojego ciepła ku nocnemu niebu.Kiedy już przyzwyczajam się dowyłożonego czarnym plastikiem wnętrza, gaszę lampkę i nasłuchuję własnego oddechu;czuję, jak wokół mnie narasta wilgoć, i czekając na światło, odprężam się na tyle, na ile tomożliwe w tej pozycji.Jest chłodniej.Termometr w moim zegarku wskazuje dwanaście stopni -zimno,ale trzymam się niezle.Choć kolejne napady drżenia przyprawiają mnie prawie oszaleństwo, zyskuję dzięki nim pewność, że moje wewnętrzne odrucjiy wciąż są wnormie.Mogły równie dobrze ustać z powodu stresu i traumy wywołanych wypadkiem.Mam szczęście, że głaz nie spowodował znacznej utraty krwi.Doznałbym wstrząsuhipowolemicznego, kiedy serce próbowałoby zaopatrywać organizm w tlen za pomocąniedostatecznej ilości krwi.To tylko chwilowe odroczenie wyroku, właściwie bezznaczenia.Nadejdzie moment, gdy procesy metaboliczne mojego ciała przestanązachodzić zgodnie ze swymi normami, a wtedy zabierze mnie pozbawiona kształtuśmierć.Postanawiam obtłukiwać skałę, by wygenerować więcej ciepła, ponieważpoprawianie prowizorycznego okrycia na nogach nie stanowi dostatecznego wysiłku.Obrabianie głazu pomaga mi także zająć czymś myśli, choć nie próbuję już robićjakichkolwiek postępów.Wiem, że kamień będzie się osuwał na moją rękę w trakcieskuwania materiału z jego powierzchni.Miejsce, z którego wczoraj odbiłem drobnefragmenty, zdążyło się już obrócić na moją dioń, ukrywając to, co udało mi się osiągnąć.Jednak po pięciu minutach obtlukiwania jest mi ciepło, więc odkładam narzędzie nagórną powierzchnię głazu, chowam głowę do torby i znowu siadam.Podczas każdego zkolejnych pięciu rutynowych cykli zdobywam się na symboliczny wysiłek i uderzam wprzekrzywiony kamień ostrzem noża, a czasem pilnikiem. *Niebo przechodzi stopniowo z czerni w biel.Narzucony sobie samemu reżimruchu i odpoczynku pozwolił mi przetrwać następną noc, choć nie jestem specjalniewdzięczny za to męczące powtórzenie przetrwania.Czerpię siły ze stymulacji i działania,a pomijając długą litanię fizycznych ograniczeń, moje uwięzienie niesie ze sobą takżepsychologiczne przekleństwo, jakim jest niemożność bezustannego zajmowania czymśumysłu.Czuję się chwilami w pełni zaangażowany w sytuację, nawet przez całą godzinę,ale nie mogę się powstrzymać od rozważania monotonii tego bezruchu.Jeśliodwodnienie i hipotermia nie pokonają mnie w ciągu dwóch następnych dni, to uczyni tonuda, która stępi moje odruchy i zdusi wolę przeżycia.Prześladuje mnie pewne pytanie:jak bardzo będę znużony, gdy samobójstwo wyda się jedynym ekscytującym aktem, któryuwolni mnie od apatii?Wschód słońca jest bezbarwny, zbyt jasny, by przez zasłonę światła mogły przebićsię gwiazdy.Ta widmowa biel stanowi dla mnie zagadkę; nie potrafię się zorientować, czywciąż patrzę na blade w tej chwili niebo, czy na zasłonę chmur.Chmury nocą nie sąniczym złym - ograniczają straty ciepła przez promieniowanie i sprawiają, że powietrzejest cieplejsze niż powierzchnia skał.Lecz chmury w ciągu dnia są mniej pożądane.Nie pozwalają rozgrzać się pustyni, no i zawsze jest ryzyko, że spadnie deszcz,zaleje kanion i - koniec gry.Mija następna godzina i niebo przeistacza się w bezchmurnylazurowy błękit.Zamiast czekać, aż w kanionie zrobi się ciepło, przystępuję do ponownegomontowania systemu podnośnikowego.Zdejmuję linę z ramienia.Wczoraj, próbującunieść głaz, zdrowo się napociłem, zakładam więc, że wysiłek mnie rozgrzeje.Opierającsię na doświadczeniu ratownika, wyobraziłem sobie układ karabinków i węzłów Prusika,który powinien zapewnić mi współczynnik siły 6:1.Nim sporządzę wszystkie pętle iwepnę karabinki, muszę skrócić taśmę punktu asekuracyjnego o mniej więcej piętnaściecentymetrów, żeby powiększyć przestrzeń między głazem i ringiem.Wiążę kilka węzłówzwykłych ponad ringiem, zaciskając pętlę punktu asekuracyjnego.Kiedy punkt siępodnosi i trudniej do niego sięgnąć, opieram podeszwy butów o ściany kanionu, zyskującniemal sześćdziesiąt centymetrów wysokości, jednak kosztem bolesnego nacisku naprawy nadgarstek.Pamiętam tym razem, by zainstalować dodatkową pętlę między punktem a głównąliną, więc jeśli uda mi się podnieść głaz o kilka centymetrów, to będę mógł sięgnąćgłównej liny za pomocą węzła Prusika i poprawić system.Przy współczynniku 6:1 natrzydzieści centymetrów, o które uda mi się podciągnąć główną linę, będzie przypadałopięć centymetrów, o które podniesie się głaz.Ponieważ mój system mieści się wograniczonej przestrzeni między pętlą punktu asekuracyjnego a zaklinowanym głazem,dysponuję jedynie trzydziestoma centymetrami, by wszystko się odpowiednio zacisnęło.Muszę podnieść kamień o piętnaście do dwudziestu centymetrów, żeby uwolnić górnączęść dłoni, co będzie wymagało trzykrotnej próby.Zdecydowałem już, że jeśli jeden lubwięcej palców wciąż pozostanie uwięzionych, kiedy już uwolnię dłoń, zrobię to, co należy,by się wyswobodzić do końca - obetnę sobie przygniecione palce.Podciągam się na linie, aż mogę wsunąć stopy w pętle.Jestem świadomy nowejfali podniecenia, wywołanej tą próbą, i nadziei, że niebawem będę wolny.Ale kiedyobciążam pętle i lina się napręża, nie ma żadnego efektu; głaz tkwi w miejscu.Zawiedziony, ale nie zrozpaczony, sprawdzam wszystko, poprawiam węzły i zastanawiamsię, czy nie skrócić bardziej mocowania punktu asekuracyjnego.Z powodu elastycznościliny potrzebuję więcej przestrzeni, w której zacznie działać system, nim podciągnie głaz.Dodaję dwa węzły ponad ringiem.Próbuję znowu - widzę, że system się napręża, ale głazi tym razem nie wydaje żadnego dzwięku, nie trze o ścianę ani nie zgrzyta.Nie czuję wnadgarstku przeszywającego bólu, który z pewnością towarzyszyłby jakiemukolwiekznaczącemu ruchowi kamienia.Co się tu dzieje, do diabła? Naprężam stopy w pętlach,ciągnąc jednocześnie lewą ręką za linę; jest napięta w mojej dłoni.Wkładam w to tyle sił,na ile tylko mnie stać, jednak gdy przesuwam palcami po linie, po węzłach i karabinkach,czuję przy każdym zagięciu poluzowania.Napieram całym ciężarem ciała na system ichwytam główną linę nad głazem, po czym uświadamiam sobie, na czym polegaproblem: nie ma w niej naprężenia.Jest tak luzna, jakbym w ogóle nie ciągnął.Tarciemiędzy liną a karabinkami niwfeluje każdą cząstkę siły, na jaką mogę się zdobyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]