[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie miał niczego, żeby sięogrzać.Przyglądałem mu się.To był czarny mężczyzna.Brudny,stary i niewysoki.To zabawne.Pamiętam dokładnie, jak wyglą-dał, nawet jego czerwoną czapkę i podartą skórzaną kurtkę.Takjak się pamięta ze szczegółami pierwszą dziewczynę, z którą siębyło.Cuchnął jak butelka bełta.Tym sobie pomagali, żeby prze-trwać noc.Nikt nie zwracał uwagi na nic prócz ogniska.Ponieważ fa- cet był pijany, chwyciłem go za nogi i odciągnąłem za wagon.Nawet się nie obudził.Wypełniła mnie adrenalina.Nigdy wcze-śniej czegoś takiego nie czułem.Rozejrzałem się za ostrymkawałkiem drewna, ale pomyślałem, że jeśli go zadzgam, bę-dzie głośno umierał.Kiedy zobaczyłem kamień, uśmiechnąłem się.Taki poręcz-ny.Wielkości dwóch pięści.Delikatnie obróciłem mężczyznęna brzuch.Potem ściągnąłem mu czapkę i rozwaliłem mu tyłczaszki.Ani pisnął.Przeżyłem orgazm.Odrodziłem się na nowo.Zostawiłem trupa pod wagonem i wyrzuciłem kamień do rze-ki.Kto by sobie zawracał głowę martwym bezdomnym? Całą78-noc chodziłem po ulicach, rozpierała mnie energia bez granic.W ogóle nie zmrużyłem oka.I tak to się zaczęło.Jedno, czego się nie spodziewałem, to że ogień wkrótcepowróci.Dwa dni pózniej znowu mnie palił, silniejszy niż kie-dykolwiek, domagając się kolejnej dawki.Orson przeturlał się na plecy i wbił wzrok w sufit.Zrobiło misię niedobrze.- Teraz zamierzam cię zamknąć w pokoju, Andy, żebymmógł się trochę przespać.- Mój Boże.Czy ty nie masz żadnych wyrzutów sumienia?- spytałem.Orson odwrócił się i popatrzył na mnie.- Nie mam zamiaru prosić o wybaczenie za to, jaki jestem.Dawno temu nauczyłem się, że poczucie winy nigdy mnie niepowstrzyma.Nie, żeby mi ono nie doskwierało.To znaczy, mia-łem.nadal mam sumienie.Po prostu zdaję sobie sprawę, że tobezcelowe pozwalać mu, żeby mnie dręczyło.Kluczową cechąprawdziwych zabójców, co musisz zrozumieć, jest to, że zabi-janie to ich natura, a nie da się zmienić czyjejś natury.Oni tymwłaśnie są.Tak funkcjonują.Nie prosiłem się, żeby być sobą.Pewne związki chemiczne, pewne wydarzenia mnie tworzą.Topoza moją kontrolą, Andy, więc zdecydowałem się z tym niewalczyć.- Nie.Coś w głębi ciebie krzyczy, że to złe.Pokręcił głową ze smutkiem i pod nosem zacytował Shake-speare'a:-  Juzem tak głębokoW krwi zagrzązł, że wstecz iść niepodobieństwo,W miejscu zaś grozi mi niebezpieczeństwo;Trzeba więc dalej brnąć"*.'tłum.Józef Paszkowski-79-Potem spojrzał na mnie dziwnie, jakby coś przyszło mu dogłowy.W jego głosie brzmiała szczerość, która wyprowadzałamnie z równowagi bardziej niż wszystko, co mówił przez całyranek:- Wiem, że zapomniałeś.Ale pewnego dnia opowiem ci cośi to sprawi, że wszystko nabierze sensu. -Co?- Dzisiaj jeszcze nie pora.Nie jesteś na to gotowy.Niegoto-wy, by wykorzystać to, co mówię.- Orson.Zwlókł się z łóżka i skinął na mnie, żebym wstał.- Zdrzemnij się trochę, bracie.Rozdział 10Dzień 10Znowu czuję się wolny.Orson wypuścił mnie po południu,jestem więc na szczycie tego urwiska, o którym stale piszę, i spo-glądam na spieczone pustkowie.Znajduję się dobre czterysta stóp nad pustynią, siedzę napłaskim kamieniu i patrzę stąd na panoramę obejmującą siedem-dziesiąt mil.Wysoko nade mną krąży złoty orzeł.Ciekawe, czy gniazdujena jednym z tych nędznych jałowców na skraju urwiska.Gdy spojrzę za siebie, pięć mil na wschód za chatą, do-strzegam coś, co wygląda jak droga.Zauważyłem trzy srebrnepunkty pędzące cienkim szarym pasem, zakładam więc, że to sa-mochody Ale nic mi z tego nie przyjdzie.Nie miałoby znacze-nia, nawet gdyby patrol policji znalazł się tuż obok chaty.Orsonposiada mnie na własność.Zrobił mi zdjęcia, gdy rozcinałem tękobietę.Dziś rano zostawił je na moim biurku.Ostatniej nocy znowu śniła mi się Shirley Niosłem ją przezpustkowie, przez noc, i dostarczyłem ją wprost w ręce rodziny.Pozostawiłem ją śmiejącą się z mężem i trojgiem dzieci, w tejjej czerwono-szarej koszulce na kręgle.Wczoraj zauważyłem znaczącą zmianę w zachowaniu Orsona.81-Nie jest już przygnębiony.Tak jak zapowiedział, to jego nor-malny okres.Lecz ogień powróci, a tego właśnie obawiam siębardziej niż czegokolwiek.Biorę pod uwagę zabicie go.Teraz zaczyna mi ufać.Wystarczyłoby, żebym wziął jedną z tych ciężkich podpórek doksiążek i walnął go tak jak on tego nieszczęsnego bezdomnego.Ale dokąd by mnie to zaprowadziło? Wierzę bez zastrzeżeń, żeOrson posiada dosyć obciążających dowodów, by posłać mniedo celi śmierci, nawet gdybym go zabił.Poza tym ostatniej nocydotarło do mnie coś przerażającego: w jednym ze swoich listówOrson groził, że ktoś dostarczy paczkę z dowodami na policjęw Charlotte, chyba że on osobiście go powstrzyma - kto więcpomaga Orsonowi?Rzuciłem notatnik na ziemię, zeskoczyłem z głazu i z uwa-gą wbiłem wzrok w podnóże zbocza.U stóp urwiska, po stronieniewidocznej z chaty, wpatrywał się we mnie jakiś mężczyznana koniu.Chociaż stąd nie wydawał się większy niż brązowypunkcik na pustyni, dostrzegłem, że do mnie macha.Obawiającsię, że zawoła, pomachałem mu w odpowiedzi, wsunąłem notat-nik do małego plecaka i zlazłem z urwiska tak prędko, jak tylko zdołałem.Kilka minut zajęło mi lawirowanie po stromym zboczu, uni-kanie miejsc, gdzie opadało zbyt gwałtownie.Gdy schodziłem,odetkały mi się uszy, a na dół dotarłem bez tchu i z obolałyminogami.Oparłem się o zakurzony głaz, dysząc ciężko.Koń stał o dziesięć stóp ode mnie.Spojrzał na mnie, zarżał,a następnie zostawił pod sobą olbrzymią stertę łajna.Piekły mnieoczy od pyłu, więc przecierałem je, póki łzy nie zmyły drobinkurzu naniesionego wiatrem.Podniosłem wzrok na mężczyznęna koniu.Nosił kowbojski kapelusz o barwie ciemnej czekolady, beżo-wą kraciastą kurtkę zapinaną na guziki oraz brązowe spodnie do82-konnej jazdy.W jego twarzy, pooranej bruzdami i pomarszczo-nej, kryło się sporo wigoru, sugerując, że wcale nie jest tak stary,na jakiego wygląda, i że to lata ciężkiej pracy oraz konnej jazdyna wietrze i w słońcu postarzyły go przedwcześnie.Sądziłem, że się odezwie, lecz zamiast tego on potężnie za-ciągnął się skrętem.Zatrzymując dym w płucach, podał mipapierosa z marihuaną, ale pokręciłem głową.Po chwili wypu-ścił obłok słodko pachnącego dymu, który wiatr zaraz porwałi rozproszył w rozgrzanym powietrzu.Brązowe oczy mężczyznystały się niewidoczne, gdy mrużył je, by mi się przyjrzeć.- Myślałem, że pan to Dave Parker - powiedział.Głos miałochrypły i chłodny.- Niech mnie diabli, jeśli nie wygląda panjak on.- Ma pan na myśli właściciela chaty po drugiej stronie tegowzgórza?- Jego.- Znów zaciągnął się skrętem.- Jestem jego bratem - odparłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl
  • Podstrony

    Strona startowa
    Charlton Blake Czaropis 01 Czaropis
    Hamilton Laurell Anita Blake 06 Taniec œmierci
    Hamilton Laurell Anita Blake 06 Zabójczy taniec
    Hamilton Laurell K Anita Blake 01 Grzeszne rozkosze
    Laurell K. Hamilton, Narcissus in Chains, Anita Blake 10
    Blake Jennifer Bramy raju 00
    Blake Nicholas Niech bestia zdycha
    Walc o północy Jennifer Blake
    Long Julie Anne Pennyroyal Green 05 Miłosna szarada
    u13
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl