[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To ciekawe.Alena pracowała zawzięcie, udając całkowity brakzainteresowania tą rozmową.- Po co?- Na wszelki wypadek.Zresztą, Grantowie nie dorastają do piętMackintoshom.- Grantowie? - Ręka Aleny znieruchomiała na chwilę.- W dodatku mają słabe konie.Dużo wolniejsze od naszych.Dziewczyna odwróciła się gwałtownie w stronę mówiącego.- Wolniejsze? A skąd ty to możesz wiedzieć? Sama.- Jezu, coja wygaduję! - pomyślała z nagłym przerażeniem.Will lekko kołysał się na stołku.W zęby wsunął zdzbło słomy, aręce skrzyżował na piersiach.Pytająco popatrzył na Alenę.- Sama.im ledwo uciekłam.- Klęła w duchu, że tak łatwo dałasię zwabić w pułapkę.Na powrót zajęła się klaczą.- Niemal mnie dopadli.Will milczał, więc spróbowała go lekko przycisnąć.- Myślisz, że Iain będzie szukał zwady?- Z Grantami? Nie, tym razem nie szykował podjazdu.Słyszeliśmy tylko, że jakiś większy oddział włóczy się po lesiegraniczącym z naszymi ziemiami, z ziemiami Davidsonów - poprawiłsię.Alena dobrze wiedziała, że rozległe włości Grantów rozciągałysię od Inverness na północy aż do pasma Grampian na południu igraniczyły z ziemiami wszystkich czterech klanów Chattan:MacBainów, Mackintoshów, Davidsonów i Macgillivrayów.Wiedziała także, że ludzie Reynolda niezwykle rzadko zapuszczali siętak daleko na południe.- Co ich tutaj przygnało?Will przypatrzył jej się uważniej.- Myślałem raczej, że ty mi to powiesz, pani.Serce podeszło jej do gardła.Szybko spojrzała w bok.- A co ja mogę wiedzieć o Grantach?- Nie mam pojęcia - rzucił zbyt obojętnym tonem.Tuż za ścianąrozległy się czyjeś głosy i śmiechy.Hałasbył coraz głośniejszy.Will podniósł się ze stołka.Przez drzwi wpadli Conall i Jamie.Stanęli jak wryci na widokWilla, który groznie pochylał się w ich stronę, z dłonią wspartą narękojeści noża.Powoli opuścił rękę.- Co was napadło, że szalejecie jak wataha dzikich psów?- spytał surowym tonem, lecz Alena zauważyła w jego piwnychoczach iskierki wesołości.- Nie masz nic do roboty, Jamie?Stajenny z niepewną miną przestępował z nogi na nogę.- Mam - bąknął i wycofał się tyłem do drzwi.- A ty? - Will dał krok w stronę Conalla, - Jak ty wyglądasz? - Zwestchnieniem pokręcił głową.Chłopak miał mokrą, rozpiętą koszulę, wyciągniętą zza paska iubłocony pled.- Ale.- Młodzieńcze, zapamiętaj sobie, że pewnego dnia zostanieszwodzem.Od dziś zachowuj się jak przystało na wodza.Conall wykrzywił usta w podkówkę.Will chrząknął i poklepał goserdecznie po ramieniu.- No, już dobrze - powiedział.- Zajrzyj do swoich koni.LadyAlena nie może robić wszystkiego za ciebie.Conall od razu poweselał.Wyjrzał zza Willa i popatrzył na klaczze zrebięciem.Uśmiechnął się do Aleny.- Dzień dobry - zawołał.Minął Willa i przyklęknął obok zrebaka.Alena podała mu wiecheć słomy. - Jeszcze ci nie podziękowałem, pani - zaczął Conall - zauratowanie klaczy.I jej syna.Dziewczyna przyjrzała mu się spod oka.Stwierdziła, że o wielebardziej przypominał Iaina, niż jej się to początkowo wydawało.Miałnawet takie same włosy i maleńkie warkoczyki nad skronią.WieluMackintoshów czesało się w ten sposób.Był wyższy od niej.Niedługo pewnie dogoni Iaina, pomyślałaAlena.W zielonych oczach chłopca odnajdowała tę samą głębię, co woczach starszego brata.Najbardziej jednak przypominał go z twarzy:zdecydowanie męskiej, zaciętej, o wysokich kościach policzkowych iwydatnym nosie.Wyrośnie na przystojnego mężczyznę.Nagle przypomniała sobie niedawne słowa Willa.Iain pojechałśledzić ruchy Grantów.Co on zamierzał?Wmawiała sobie, że był przecież dobrym wojownikiem.Całe lataprzygotowywał się na spotkanie z wrogiem.Nie podejmowałpochopnych decyzji.Wszystko, co robił, zazwyczaj było starannieprzemyślane.Miała do mego pełne zaufanie, chociaż.nie zaufała muna tyle, by powiedzieć prawdę o sobie.To zresztą nie miało już najmniejszego znaczenia.Zamierzaławyjechać zaraz po uroczystościach, o których wspomniał Will.Jejprzyszłość była przypieczętowana.Nie znajdowała żadnegopocieszenia.Niczego, co mogłoby ją przekonać, że stanie się inaczej.Iain, nie wierząc własnym oczom, patrzył na przeciwległy stokwąwozu.Wąską krawędzią podążało aż sześćdziesięciu Grantów,trzykrotnie więcej niż liczył jego własny oddział.Wszyscy byliporządnie uzbrojeni.Od dwóch dni lało bez przerwy.Iain i jego ludzie przemokli dosuchej nitki.Pledy wisiały na nich niczym szmaty.Ostra woń mokrejwełny i zmokniętych koni gryzła w nos i drapała w gardło.Iainwzdrygnął się z zimna i popatrzył w niebo.Między chmurami widaćbyło wąski skrawek błękitu.Deszcz ustawał.Iain znowu spojrzał na jezdzców.Od dnia śmierci ojca nigdy niewidział tylu Grantów naraz, i to w dodatku tak blisko włości wuja.Wąwóz wyznaczał granicę ziem Davidsonów.Coś tu się szykowało.Ale co? Iain przesunął dłonią wzdłuż boku,dokonując przeglądu swego uzbrojenia.Dwa sztylety, łuk na ramieniui ciężki miecz na plecach.Napiął mięśnie.Hamish pogładził brodę, zerknął na wroga i skinął głową. - Nie - szepnął Iain.- Za dużo ich.- Najwyżej trzech na jednego - odparł olbrzym.- Wygrywaliśmybitwy już w gorszych warunkach.Iain wsparł rękę na łuku.Z całego oddziału tylko on umiał dobrzestrzelać.- To prawda - przyznał.Sam zabiłby z sześciu, zanim resztadotarłaby nad wąski strumyk płynący środkiem wąwozu.- Czy tojednak rozsądne?- Ty jesteś wodzem - odparł Hamish.- Musisz podjąć decyzję.Na jego twarzy błąkał się niewyrazny uśmiech.Iain też sięuśmiechnął.Tak, to prawda, jest wodzem.Nie zamierzał jednakniepotrzebnie trwonić sił na coś, czego nie mógłby zakończyć poswojemu.Zawrócił konia i w tej samej chwili dostrzegł błysk stali w dalszejczęści wąwozu.Ki czort? Przystanął.W przyćmionym świetle nie widział jeszcze twarzy nowegojezdzca.Wojownik sprawnie kluczył pomiędzy krzewami gęstorosnącymi na brzegach rozpadliny.Grantowie rozstąpili się, by gowpuścić pomiędzy siebie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]