[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nazywa się MissionCreek.Nie ma tam dżungli, a to mi bardzo odpowiada.Jestem niezłą kelnerką.I dobrą tłumaczką.Powinnamskończyć tłumaczenie na włoski artykułu o długoter�minowych skutkach grania w gry komputerowe przezludzi cierpiących na krótkowzroczność.Najpierw jed�nak muszę zdobyć nowy egzemplarz tekstu; poprzednispalił się w twoim samolocie.Dalszych planów na ra�zie nie mam.- Mission Creek, powiadasz? Bo nie ma tam dżun�gli?Popatrzyła mu prosto w oczy.Tak jak i ona, wy�kąpał się, pozbył brudnych łachów.Ogolony, uczesany,w czystym mundurze, wyglądał na niesamowicie przy�stojnego.- Mission Creek - potwierdziła cicho.- Bo tammieszka mężczyzna, którego kocham.Odgarnął jej z policzka kosmyk włosów.Serce za�biło jej mocniej.- A jeśli ten mężczyzna będzie musiał pojechać je�sienią do Genewy?- W Genewie mówią po francusku.Może przydamu się tłumaczka.Uśmiechnął się od ucha do ucha.Po chwili jednakspoważniał.Ujął palcami brodę Marisy i utkwił wzrokw jej twarzy.- Mam prośbę.Właściwie żądanie.- Jakie?- %7łe najpierw mnie nauczysz hiszpańskiego, a do�piero potem nasze dzieci.Kocham cię, Mariso, alew tej kwestii nie ustąpię.Roześmiała się, jednocześnie łzy popłynęły jejz oczu.Wspięła się na palce i pocałowała go w usta.- Boże, Murdoch, potrzebuję co najmniej pięćdzie�sięciu lat, żeby cię rozgryzć!- Masz je jak w banku - szepnął jej do ucha.EPILOG- Witaj na starych śmieciach, Luke.Zwietnie wy�glądasz.Ileż razy słyszał te słowa? Zbyt wiele.Kiedy taksiedział na krześle, które ktoś mu podsunął, starał sięwyobrazić sobie wnętrze klubu golfowego Lone Star.Podejrzewał, że zebrała się w nim co najmniej połowamiasteczka.Rozmowy, śmiech, muzyka niosły się wszędziewkoło.Obcasy uderzały głośno o różowe płyty pod�łogowe.Miał wrażenie, że ponad tym gwarem słyszyszum fontanny.Przyjaciele zorganizowali mu przyjęcie powitalne,lecz Luke Callaghan nie był w nastroju do zabawy.Poprawił na nosie okulary przeciwsłoneczne.Irytowałygo, w dodatku były niepotrzebne, skoro i tak nic niewidział.Nic i nikogo.Ani jednej twarzy.Sfrustrowany, zacisnął dłonie w pięści.- Trzymaj.Poczuł, jak ktoś mu wciska do ręki pękatą szklankęz zimnym napojem.W tym samym momencie rozpo�znał głos Tylera.- Nie wiedziałem, że już wróciłeś, stary - rzekł.- Myślałem, że wciąż zabawiasz się na plaży z jakąśślicznotką o imieniu Marisa.Przyjaciel roześmiał się cicho.- Miałem przegapić twoje przyjęcie powitalne?Przecież znasz mnie nie od dziś.- Przyjęcie.Jakoś nie jestem w nastroju do świę�towania.Cały czas się zastanawiam, gdzie się podziewamoje maleństwo.Słysząc szuranie, domyślił się, że Tyler przysunąłsobie krzesło i usiadł.- Wróciłbym szybciej, gdybym wiedział o porwa�niu - oznajmił Tyler.- A więc Lena na pewno jesttwoja?- Badania DNA to potwierdziły.- Federalni nie mają żadnych nowych wieści?- Nie.- I wciąż nikt nie zażądał okupu?- Nie.- Dziwne.Wydawałoby się, że po to ją porwano.%7łeby oskubać cię z twoich milionów.Porywacz musiałwiedzieć to, czego myśmy wcześniej nie wiedzieli, żeto ty jesteś ojcem Leny.Więc dlaczego milczy? Dla�czego nie żąda forsy?Luke wielokrotnie zadawał sobie te same pytania.Gdyby znał odpowiedz, łatwiej byłoby mu odnalezćcórkę, o której istnieniu dopiero niedawno się dowie�dział.- Josie zrobiła jej mnóstwo zdjęć - rzekł ochry�płym głosem.- A ja nawet nie mogę ich zobaczyć.Nie wiem, jak wygląda moja córeczka.- Jest piękna - powiedział Tyler.- Zresztą wkrótcesam się przekonasz.- Musiałby się zdarzyć cud.- A on, Luke, przestałwierzyć w cuda.- Przecież lekarze twierdzą, że twoja ślepota ustąpi.- Owszem, tak twierdzą optymiści.- W głosie Luke'apobrzmiewała ironia.- Ale nie ma żadnych gwa�rancji.Tak jak nie ma gwarancji, czy Lena kiedykol�wiek zostanie odnaleziona.Ani nawet czy.- Czy ży�je, dokończył w myślach.Tyler zacisnął rękę na ramieniu przyjaciela.- Cuda się zdarzają, stary.Naprawdę.Nagle owiał ich intensywny zapach perfum.Chwilępózniej miękki policzek przycisnął się do twarzy Luke^.- Cieszę się, że znów jesteś z nami, misiaczku.Luke zmusił usta do uśmiechu.Odetchnął z ulgą,gdy zapach się oddalił.- Któż to był, do cholery?- Bitsy O'Malley.- Kto?- W zeszłym roku umówiłeś się z nią kilkakrot�nie.- Aha.- Nie interesowały go żadne kobiety pozatą jedną, która dziesięć miesięcy temu zostawiła w no�sidełku na polu golfowym jego maleńką córeczkę.-A odkąd to ty wierzysz w cuda, co, Tyler?- Odkąd poznałem ją - szepnął Tyler, wstając.Luke usłyszał zbliżające się kroki.Również wstał.Nienawidził czuć się jak kaleka.- Mariso, to jest mój przyjaciel Luke Callaghan.Luke, poznaj Marisę, moją narzeczoną.Luke wyczuł w głosie przyjaciela coś nowego - nu�tę dumy, rozmarzenia.- Narzeczoną, powiadasz? - Po raz pierwszy oddawna uśmiechnął się szczerze, po czym pochylił się,bezbłędnie trafiając ustami w gładki policzek dziew�czyny.- Teraz rozumiem, dlaczego Tyler cały czasopowiada mi o cudzie.%7łyczę ci dużo szczęścia, Ma�riso.Mam jedynie nadzieję, że wiesz, co robisz.- Na sto procent.- W jej głosie pobrzmiewał obcyakcent.- Miło mi cię poznać, Luke.Jest tu jeszczektoś, kto chciałby się z tobą przywitać.Poczuł znajomy uścisk dłoni, mocny i silny.- Pułkownik Westin?- Cieszę się, synu, że jesteś na chodzie.- A ja, że pan odzyskał wolność.- Słyszałem o twoich kłopotach.Jeżeli czegokol�wiek byś potrzebował, masz natychmiast dać mi znać.- Dziękuję panu.Doceniam pański gest.- Nie, chłopcze.To ja doceniam to, coś ty dla mniezrobił.Ty, Tyler i inni, którzy postanowili mnie rato�wać.A teraz, czy mógłbym cię prosić o jeszcze jednąprzysługę?- Oczywiście, panie pułkowniku.- Więc nie trać nadziei.Odnajdziesz córkę.Tyi twoi koledzy stanowicie zgrany zespół.Nie ma lep�szych od was.Jeśli nie podobają się wam metody dzia�łania Biura, zacznijcie działać sami.Luke pokiwał głową.Westin ma rację.Zlepotanie jest równoznaczna z brakiem inteligencji czy nie�umiejętnością logicznego myślenia.Szarych komó�rek ma pod dostatkiem, może też polegać na przyja�ciołach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]