[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozkładające się ciała byływytarzane w odurzających odchodach, których odór mógł zabić w jednej chwili.Białe ścianypomalowane w czarne pasy tworzyły przestrzenie podobne do zebry na ulicy.W podłodze ukrytebyły dziury.Z sufitu sterczały zaostrzone lance.Pulsowały w górę i w dół, kłując śmiertelniewystraszonych ludzi, poganianych przez rubaszne karły.Te, skrzeczącym głosem oznajmiały swezamiary.Na białym życie, na czarnym śmierć, mówiły.Próbujcie, może wam się uda.Kopypoobcinanych rąk leżały w załamaniu ściany przy podłodze.Potykałem się o nie, kiedy szedłem.Ludzie padali jak muchy, wykrwawiając się na śmierć, a puste kikuty sterczały w mroku cichejnocy, żałośnie drgając.Poruszały się niczym w geście ostatniego pożegnania. Nie kradnij ,powtarzały karły.Osunąłem się na kolana.Stały nade mną, chuchając w twarz śmierdzącąwydzieliną.Uśmiechały się pokazując wyszczerbione zęby.Wysuwały po dwa języki z płonącychust.Zakręciło mi się w głowie, straciłem przytomność.VIWydawało mi się, że leżę na łodzi, którą płynę, wpatrując się w pogodne niebo.Otworzyłemoczy.Zamiast obłoków i słońca dostrzegłem zaciemnione sylwetki, które niosły mnie na rękach.Nie mogłem dostrzec ich twarzy, niczego.Były jak cienie, pozbawione cielesności, które bezczelniechichotały pod nosem.Rzuciły mną o ziemię, gdzie wpadłem w ramiona żebrzących o jałmużnęludzi, którzy pomyśleli, że przyniesiono im ostatnią wieczerzę.O mało nie rozszarpali mnie nastrzępy.Pocięli mi plecy i podrapali twarz, po której spłynęły gorzkie łzy.Spojrzałem pod nogi izobaczyłem, że cała podłoga w nich była, jakby sufit płakał.Nagie ciała sklejały się ze sobą.Wzajemnie przenikały, wydając ciche postękiwania, które emanowały dziką rozkoszą.Pozostałepragnęły się przyłączyć, by celebrować to uczucie po wsze czasy, lecz nie było im to dane.Te,które leżały w pojedynkę, zabijano na miejscu.Niektórzy zapragnęli spróbować swojego rodzaju,byle tylko ostać się przy życiu.Cienie zabijały bezszelestnie, pozbawiając wyglądu, odbierającduszę.Ofiary miały wrażenie obdzierania ze skóry.Wskoczyłem w wir kotłujących się ciał, by zawszelką cenę zniknąć w ich objęciach.Odczuwałem strach, a zapach, który temu towarzyszył, byłniczym najgorszy z afrodyzjaków. Nie cudzołóż , powtarzały zjawy.Przygnieciony przezwychudzone ciała z obwisłymi piersiami, i z długimi przyrodzeniami, którymi ocierały się o mnie,pomyślałem o własnej śmierci& ale ja przecież nie żyłem?VDech umykał w zastraszającym tempie, jakby tlen skończył się w jednej chwili.Aapałembezcenny oddech i próbowałem przytrzymać go w płucach.Dusiłem się, zapadając pod miałkąziemię.Przenikając stropy utknąłem pomiędzy piętrami, skąd nie mogłem się wydostać.Czułemgorąco, które pięło się od stóp w kierunku głowy.Płonąłem w żarze czerwienią migoczącychdrobinek, które pochłaniały wszystko wokół.Nie było tam strażników, tylko zakleszczone wpodłodze zwęglone szkielety, które rozpadały się na proch, kiedy na nie dmuchałem.Wypaliło mito oczy.Kiedy wydawało się, że umieram, poczułem jak ktoś mi zapycha w pozbawione powiekoczodoły, zwitki zapisanego papirusu.Mój umysł odczytał to, co było na nich napisane. Niezabijaj , widniało tam i było powielone tysiąc razy.Podłoga usłana była pozostałościami po całychpokoleniach i nie brakowało wśród nich wszelkiej maści i koloru skóry.Wojna była pierwsza,szybciej od ludzi, jeszcze zanim się pojawili na ziemi.Jest wszystkim, głęboko zakorzeniona wnaturze.Spłynąłem gorącym strumieniem na lodowate podłoże, pełne wystających sopli, którełamały się pod naciskiem stóp, kalecząc je tysiącem twardych jak diament kawałków.Wrzynały sięw pięty i przebijały przez żywą tkankę w kierunku bijącego serca.Dostawały się do żył, którymiprzedostawały się w głąb organizmu.IVKorytarz pływał we mgle, rozjaśniało go delikatne światło o mlecznym zabarwieniu.Panowała cisza i nie było tam prawie nikogo.%7ładnych strażników, tylko kilka setek błąkających siędusz, które poruszały się chwiejnym krokiem, niczym potwory wydobyte z grobów i ożywionecudownym eliksirem na krótką chwilę.Zapach matczynych ramion dotarł do mnie wraz zesmakiem mleka, które poczułem w ustach.Zrobiło mi się błogo, wtedy dopadły mniewielopalczaste i zniekształcone potwory.Wielka głowa przysunęła do mojego nosa szpiczaste zębyi odgryzła go, pozostawiając krwawą ranę.Nie sączyła się z niej krew, jakby już jej nie było.Bólutakże nie zaznałem.Patrzyła na mnie swoim zamglonym spojrzeniem, jej ślepe oczy uciekały wbok.Przytulała się i płakała.Zobaczyłem twarz ojca w blasku migoczącego pomarańczowymświatłem lampionu, który wisiał pod sufitem niczym kula nad stołem u wróżbity. Czcij ojca swegoi matkę , usłyszałem i oniemiałem.Barwy życia przykryła wieczna noc i zgasło wszystko, w cowierzyłem.A on powiedział: prawdy nie zobaczysz, bo jej nie ma.Każdy tworzy swoją, i tyle ichjest, co istnień we wszechświecie, bo wiara bez nich nie istnieje, a mitem prawdy tej nie obalisz.Ogarnął mnie niepokój.Usłyszałem matkę, która także tam była, lecz nie było jej widać: nie ufajw to, co widzisz i nie wierz w to, co ulotne i niepojęte umysłem.Wyjaśnień żadnych nie oczekuj,bo wszystko jest niewyjaśnione.Zatraciłem się w słowach, które przemieniły się w cudownąmelodię, a potem w widok białych gołębi, ulatujących nade mną w błękitne przestworza.Wodziłemza nimi wzrokiem.Ale one przecież nie istniały, pomyślałem, po czym spadłem na czarną ziemię.IIIGdy podniosłem głowę zobaczyłem, że powyżej było czarno i dokoła także.Otaczały mniepiekielne ciemności i pozostawałem w nich zupełnie sam.Archaiczny zegar kręcił metalicznymiwskazówkami w obydwie strony, raz w przód, raz w tył, a ja zagłębiałem się coraz niżej, w głąbziemi i w głąb siebie.Czas wydawał się nie istnieć.Czułem jak opadam, jak nieznana siła przeciskamnie przez szczelinę mniejszą od otworu słoika.Jak miażdży mi trzewia.Wpadłem w morze ropynaftowej i zachłysnąłem się.Plułem czarną śliną, a z nosa wydostawała się smolista maz.Próbowałem utrzymać się na powierzchni, ale nie było to łatwe.Coś wciągało mnie pod lustrocieczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]