[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Za co ten łomot?- Za to, że jestem z plemienia Ubiów.-Nie łżyj! Przyszedłeś tu, żeby sprzedać Brukterom392informację o nas.Informację wykorzystali, a potem okazali ciswoją pogardę!Najwyrazniej się spodziewał, że teraz oberwie od nas, alewytłumaczyliśmy mu jasno i wyraznie, że nie atakujemy ludzi,których plemiona zostały oficjalnie uznane za zromanizowane.- Nawet tych, którzy nas zdradzają, Dubnusie.- Nawet zbiegłych tłumaczy, którzy znikają akurat wtedy,kiedy są najbardziej potrzebni.- Nawet tych ubijskich drani, którzy sprzedają nas wniewolę.- Nawet ciebie, Dubnusie.Powiedział coś w swoim języku i nie potrzebowaliśmytłumacza, żeby zrozumieć.To, co wydarzyło się potem, było dla nas całkowitymzaskoczeniem.Chudzielcy zamknęli powrozami wejście izostawili nas z naszymi myślami, a już po chwili byli zpowrotem, by usunąć tę wątłą zaporę.- Na Mitrę! Wiedzma się rozmyśliła.Dostaniemy no-wiutkie płaszcze i będziemy honorowymi gośćmi na uczcie.- Oszczędzaj dech, centurionie, żebyś miał czym dmuchaćna owsiankę.Ta kobieta nie należy do takich, które zmieniajądecyzje.Mężczyzni wyciągnęli nas na zewnątrz.Wyglądało na to,że widok Dubnusa przypomniał im, jak to przyjemnie poczućsię ważnym.On był już zanadto poobijany, żeby warto było sięnad nim pastwić, więc zaczęli poszturchiwać Helwecjusza imnie.Kiedy ze złością ich odepchnęliśmy, wzięli się do sługicenturiona.Tym razem Helwecjusz doszedł do wniosku, żetego nie zniesie, i stanął w obronie393swojego człowieka.Gotowaliśmy się na kłopoty.i kłopoty siępojawiły.Jednak nie takie, jakich się spodziewaliśmy.Najpierw ze swojej kamiennej kryjówki wyłoniła sięWeleda.Potem usłyszeliśmy trąbienie.- Na Jowisza Najlepszego Największego.to ktoś zn a s z y c h !Przeciągnięte dzwięki były czyste, choć przytłumione, iszybko wybrzmiały.Charakterystycznie rzewny ton sygnałubył niewątpliwie rzymski, coś jednak mi nie pasowało.Dzwiękdochodził z lasu, z bliska.Musiał się wydobywać ze spiralnieskręconego, brązowego rogu, jakich używają wartownicy, ajego brzmienie zapowiadało drugą nocną zmianę.Tyle że byłona nią ze cztery godziny za wcześnie.Na polanę wyskoczył Tygrys, podbiegł do Weledy i ułożyłsię z nosem pomiędzy łapami.Ledwie miałem czas uświadomić sobie, że wieszczkamusiała dostrzec tego wysłannika ze swojej wieży, kiedypojawił się ktoś jeszcze.Młodszy brat Heleny.Od dawna jużpodejrzewałem, że kryją się w nim nieujawnione dotąd cechycharakteru, jednak pierwszy raz ten młodzieniec ukazał nam wpełni swój talent do improwizacji.Wjechał na polanę z Orozjuszem jako eskortą.%7ładen z nichnie miał rogu, co subtelnie miało dać do zrozumienia, że ktośjeszcze jest w lesie (pewnie zostawili instrument oparty o pieńdrzewa).Wyglądali świetnie; jeden albo też i obaj spędzili całepopołudnie, czesząc pióropusze i polerując brąz.BraciszekHeleny stawiał czoło Brukterom, jakby zostawił na drodze zasobą piętnastotysięczną armię.Nie było tam żadnej drogi,tymczasem Kamil Justyn sprawiał wrażenie kogoś, kto mógłkazać sobie taką wybudować.Armii też nie było; wiedzieliśmyo tym dobrze.394Jak na człowieka, który spędził ostatni miesiąc podnamiotem w kompletnej głuszy, miał nienaganny ekwipunek.Wytwarzał też idealnie dopasowaną do sytuacji aurępowściąganej brawury.Dosiadał najlepszego spośród naszychgalijskich wierzchowców.Musiał też dobrać się do naszychzapasów oliwy, bo tak go nią namaścił, że nawet kopytazwierzęcia lśniły zupełnie niezwykłym blaskiem.Jezdziec byłnie mniej zadbany.Jakimś cudem, w tych leśnych ostępach, oni Orozjusz zdołali się ogolić.Wyglądaliśmy przy nich jaknędzne, zapchlone, mówiące dziwacznym akcentemindywidua.Takie, co to nie dostaną się na wyścigi, nawetwtedy, kiedy stróż przy bramie pójdzie na południowy posiłek izostawi w charakterze wykidajły swojego dziesięcioletniegobrata.Justyn miał na sobie wszelkie oznaki przysługujące randzetrybuna, plus kilka drobiazgów, które sobie sam wymyślił:białą tunikę z purpurowym brzegiem; szykowne nagolennikizdobione złoceniami; pióropusz z końskiego włosia na hełmie,który miał taki połysk, że przy każdym ruchu głowyrozświetlał drzewa.Pancerz osadzony na suto zdobionymfrędzlami skórzanym kaftanie błyszczał trzy razy mocniej niżzazwyczaj.Ciężki szkarłatny płaszcz spływał wytwornie zwymodelowanego torsu naszego młodzieńca.W zgięciuramienia trzymał - nadzwyczaj swobodnie - coś w rodzajuceremonialnej buławy.Był to nowatorski pomysł, najwyrazniejściągnięty z posągów Augusta.W wyrazie twarzy miał tenszlachetny cesarski spokój, a jeśli ten szlachetny spokójskrywał lęk, to nawet jego przyjaciele nie potrafili go dostrzec.Bardzo powoli przejechał połowę polany, by wieszczkamiała czas dokładnie mu się przyjrzeć.Zsiadł z konia.Milczący Orozjusz z szacunkiem odebrał od niego wodze.395i buławę.Justyn sprężystym krokiem zbliżył się do Weledy, poczym zamaszyście zdjął hełm, by okazać jej poważanie.Kamile są wysocy, szczególnie w wojskowych butach o po-deszwie potrójnej grubości; wieszczka przynajmniej razspoglądała Rzymianinowi prosto w oczy.A były to oczy duże,brązowe, skromne i jednocześnie szczere.Justyn zastygł na chwilę.Lekko się zarumienił: sym-patyczny efekt.Gdy zdjął z głowy pozłacany garnek, panimogła w pełni zobaczyć i docenić szczery chłopięcy podziworaz powściągliwość.Te wrażliwe oczy musiały roztoczyćswoją magię, a jego opanowanie dorównywało głębokiemuspokojowi wieszczki.Potem się odezwał.Wyglądało na to, że zwraca się poufniedo Weledy, jednakże jego głos docierał wszędzie.Znaliśmy go.Znaliśmy ten głos.A tymczasem żaden z nasnie miał najmniejszego pojęcia, co takiego powiedział dowieszczki.Bo Kamil Justyn przemówił w jej własnym języku.Uczynił to z ową śpiewną melodyjną płynnością, którązapamiętałem z jego greki.Dojście do siebie zajęło Weledzieodrobinę więcej czasu, niżby chciała; potem skłoniła lekkogłowę.Justyn odezwał się ponownie, a ona zerknęła w nasząstronę.Musiał ją o coś spytać.Zastanowiła się chwilę, po czymszybko mu odpowiedziała.- Dziękuję - rzekł trybun bardzo uprzejmie, tym razem połacinie, komplementując ją założeniem, że ona zna ten język.-Wobec tego najpierw przywitam się z przyjaciółmi.- Nieprosił jej o pozwolenie.Oświadczał, co zamierza zrobić.Poczym ponownie zwrócił się do niej i dając wyraz swojemudobremu wychowaniu, powiedział396przepraszającym tonem: - A przy okazji, nazywam się KamilJustyn.Szedł ku nam z obojętną miną.Dostosowaliśmy się dosugestii.Uścisnął dłoń każdemu po kolei, w sposób wyważonyi poważny.Mając na sobie oczy wszystkich zgromadzonychtutaj Brukterów, Justyn wymawiał jedynie nasze imiona,podczas gdy my przekazywaliśmy mu szeptem tyle informacji,ile tylko zdołaliśmy.- Marku Dydiuszu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]