[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie, nie dziurę.Miała zbyt regularny kształt.To były drzwi.102 Zwięta Mario łaskiś pełna jęknął cicho Jack.Przez te drzwi, które wi-siały mniej więcej piętnaście cali nad prysznicem Balazara, ujrzał ciemny pia-sek plaży opadającej ku spienionym falom.Na plaży poruszały się jakieś stwory. Stwory.Machnął ręką, lecz cios, który miał wybić Eddiemu wszystkie przednie zęby,zaledwie otarł się o jego wargi i trochę je rozkrwawił.Nagle zabrakło mu sił.Czuł,jak go opuszczają. Powiedziałem ci, że wyskoczysz z butów, Jack przypomniał mu Eddiei szarpnął.Jack w ostatniej chwili się zorientował, co tamten zamierza zrobić, i zacząłwalczyć jak ryś, ale było już za pózno.Runęli do tyłu przez te drzwi i monotonnypomruk Nowego Jorku nocą, tak znajomy i nieustanny, że nawet go nie słychać,dopóki nagle nie ucichnie, został zastąpiony przez łoskot fal i trzeszczące, pytają-ce głosy ledwie widocznych stworów, pełzających tam i z powrotem po plaży.* * * Będziemy musieli działać bardzo szybko, inaczej zostaniemy upieczeni nawolnym ogniu zapowiedział Roland.Pewnie chciał wytłumaczyć, że jeśli niebędą się zwijać z prędkością światła, to wpadną jak śliwka w kompot.Eddie teżtak uważał.W kategorii twardych facetów Jack Andolini był jak Dwight Gooden:można go trafić, a nawet ogłuszyć, ale jeśli nie załatwisz go w pierwszych run-dach, to rozniesie cię prędzej czy pózniej. Lewą ręką! krzyczał do siebie Roland, kiedy przelecieli, i opuścił Eddie-go. Pamiętaj! Lewą ręką! Lewą!Zobaczył, jak Eddie i Jack potykają się i przewracają, a potem staczają się pokamienistym stoku na plażę, walcząc o broń, którą Andolini trzymał w ręku.Roland zdążył tylko pomyśleć, jakim okrutnym żartem okazałoby się towszystko, gdyby wrócił do własnego świata tylko po to, żeby znalezć swoje mar-twe ciało.Było jednak za pózno.Za pózno, by rozmyślać, za pózno, by wrócić.* * *Andolini nie miał pojęcia, co się stało.Częściowo był przekonany, że zwario-103wał, częściowo, że Eddie wstrzyknął mu jakiś narkotyk albo potraktował gazem,a częściowo, że mściwy Bóg z jego dzieciństwa w końcu miał dość grzechów,więc zabrał go ze znanego mu świata i przeniósł do tego upiornego czyśćca.Potem zobaczył drzwi, otwarte na oścież, rzucające wachlarz białego światła światła z kibla Balazara na skalisty grunt, i zrozumiał, że można stąd wrócić.Andolini przede wszystkim był człowiekiem praktycznym.Pózniej zacznie sięzastanawiać, co to wszystko oznacza.Teraz zamierzał zabić tego świra i ponownieprzejść przez te drzwi.Odzyskał siły, których pozbawiło go zaskoczenie.Uświadomił sobie, że Eddieusiłuje wyrwać mu z ręki niewielki, ale niezwykle skuteczny colt cobra.Prawiemu się to udało.Jack zaklął i cofnął dłoń.Spróbował wycelować, ale Eddie na-tychmiast znów chwycił go za rękę.Andolini uderzył kolanem w wielki mięsień jego prawego uda (gabardynędrogich spodni Andoliniego oblepiał brudnoszary piasek plaży) i Eddie wrzasnąłz bólu. Rolandzie! krzyknął. Pomóż mi! Rany boskie, pomóż mi!Andolini gwałtownie odwrócił głowę i to, co zobaczył, znów wytrąciło goz równowagi.Na plaży stał facet.tylko że wyglądał bardziej jak duch niż żywyczłowiek.I na pewno nie jak Przyjazny Duszek Casper.Bladą wychudłą twarztej chwiejącej się postaci porastała szczecina zarostu.Koszulę miał w strzępach,które bezładnie powiewały na wietrze, odsłaniając sterczące żebra.Prawa dłońbyła owiniętą brudną szmatą.Wyglądał na chorego, chorego i umierającego, alemimo to sprawiał wrażenie tak twardego gościa, że Andolini poczuł się przy nimjak ugotowane na miękko jajko.Ten facet miał dwa rewolwery
[ Pobierz całość w formacie PDF ]