[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wkrótce jednakodkryła, że myśl ta nie tylko "zaświtała", lecz również uporczywie ją prześladuje; nawiedza, ściga,dręczy i w żaden sposób nie pozwala się wyminąć ani usunąć na stronę.Wreszcie biedna kobietapojęła, iż nie zazna spokoju, dopóki nie wynajdzie próby, dzięki której przekona się jasno iniezawodnie, czy ten chłopiec jest, czy nie jest jej synem, bo w ten sposób rozproszyć zdoła przykrewątpliwości.Tak, oczywiście! To najprostsza droga, którą można się wydostać z matni.Pani Cantyzaczęła wysilać umysł nad niezwłocznym wynalezieniem takiej próby.Aatwiej jednak stworzyć plan, niżgo wypełnić.Jeden po drugim rozpatrywała wiele obiecujące pomysły, wszystkich wszakże musiałazaniechać, gdyż żadna próba nie była zupełnie pewna i doskonała, a próba niedoskonała nie mogłaprzecież uspokoić matki.Sądziła już, że na darmo łamie sobie głowę i w rezultacie będzie zmuszonaodstąpić od całej sprawy.Kiedy ta niemiła perspektywa przemknęła w jej myślach, pani Canty złowiłauchem regularny oddech chłopca i przekonała się, że usnął.Kiedy zaś nasłuchiwała, równy ów oddechzostał przerwany cichym, trwożnym.okrzykiem - takim, jaki człowiek wydaje w czasie dręczącego snu.To podsunęło pani Canty nagły pomysł wart wszystkich mądrych prób razem wziętych.Wnet nerwowo,lecz bez szelestu, zabrała się do zapalania świecy szepcąc do siebie:- Jeżeli wtedy go zobaczę, od razu będę wiedziała.Mały był, kiedy proch wybuchnął tuż przed jegotwarzą, ale od tego dnia nie zdarzyło się nigdy, aby zbudzony nagle ze snu lub zamyślenia, nie osłoniłoczu ręką tak, jak uczynił to był wówczas.Dłoń zasię trzyma zwróconą od siebie, nie tak jak wszyscyinni - do siebie.Widziałam to przecie setki razy i nigdy nie było inaczej.Tak! Teraz rychło się jużdowiem!Trzymając w ręku ocienioną świecę, cicho zbliżała się do uśpionego chłopca.Ostrożnie, powoli pochyliłasię nad nim i niemal wstrzymawszy oddech z tłumionego wzruszania, magle błysnęła mu w twarzświatłem, a knykciami palców stuknęła w podłogę tuż koło jego ucha.Zpiący szeroko otworzył oczy irozejrzał się wokół błędnym wzrokiem, lecz nie wykonał rękami charakterystycznego ruchu.Biedna kobieta omal nie zemdlała ze zdziwienia i żalu, lecz opanowała się rychło i ponownie ukołysałachłopca do snu, pózniej zaś skryła się w kącie i rozmyślała nad fatalnym wynikiem doświadczenia.Próbowała wmówić sobie, że szaleństwo oduczyło jej Toma tego zwykłego ruchu, nie mogła jednak w touwierzyć.- Nie - mówiła.- Jego ręce nie są wszak szalone.Nie mogą zapomnieć w tak krótkim czasie takdawnego nawyku.Ach, ciężki dzień dla mnie, bardzo ciężki!Ale nadzieje były teraz równie uparte, jak dawniej wątpliwości.Pani Canty nie chciała przystać nawyrok, który wydała jej próba.Musiała rozpocząć rzecz od nowa, bo niepowodzenie mogło być dziełemprzypadku.Budziła więc z nagła chłopca po raz drugi i trzeci, lecz choć czyniła to z przerwami, wynikzawsze był jednaki - taki jak przy pierwszej próbie.Wreszcie powlokła się do łóżka i usypiając szepnęłażałośnie:- Nie mogę go porzucić.ach.nie mogę, nie mogę!.To musi być przecie mój syn! Kiedy nieszczęsnamatka przestała niepokoić królewicza, ból zaś ustępował stopniowo i coraz mniej dokuczał, wielkieznużenie zamknęło wreszcie powieki chłopca i pogrążyło go w głębokim, krzepiącym śnie.Godzinagoniła godzinę, a biedak spał wciąż jak zabity.Minęło tak cztery lub pięć godzin.Sen był teraz niecolżejszy.Królewicz rozbudził się na poły i drzemiąc jeszcze, mruknął:- Rycerzu Williamie!A po chwili:- Hej, rycerzu Williamie! Chodzcie bliżej, aby posłuchać najosobliwszego snu, jaki.RycerzuWilliamie.Czy słyszycie?.Człowieku, zdało mi się, iżem zmieniony w żebraka.Hej! Hej, straż!Rycerzu Williamie! Co? Czemu tu mię ma pokój owca? Co? Niestety, trudno będzie z.- Co ci dolega? - zapytał bliski szept.- Kogo wzywasz?- Rycerza Williama Herberta.Ktoś ty?- Ja? Któż, jeśli nie twoja siostra, Nan.Ach, Tomie, zapomniałam! Jesteś jeszcze szalony.Biednychłopcze, jesteś jeszcze szalony! Po cóż budziłam się, aby sobie to przypomnieć? Och, proszę cię, panujnad językiem, bo nas wszystkich zatłuką na śmierć.Zdumiony królewicz chciał się zerwać, lecz bolesnesińce przywróciły mu przytomność, opadł więc na stęchłą słomę i jęknął żałośnie:- Niestety! To nie był sen!W jednej chwili ogarnęły go znów srogie troski i zmartwienia, które sen rozproszył na czas pewien.Chłopiec uprzytomnił sobie, że przestał być rozpieszczonym królewiczem w pałacu, że nie spozierająnań już pełne uwielbienia oczy narodu.Stał się nędzarzem" wyrzutkiem odzianym w łachmany,więzniem w norze dobrej tylko dla zwierza, gdzie obcować musi z żebrakami i złodziejami.Pośród tych żałosnych rozmyślań królewicz usłyszał jakieś hulaszcze wrzaski i hałasy rozlegające się wsąsiednim lub następnym domu.Niebawem ktoś głośno i kilkakroć zastukał do drzwi, a John Canty przestał chrapać i zapytał:- Kto tam? Czego chcesz?Odpowiedział jakiś głos:- Wiesz, kogoś zdzielił pałką?- Nie! Ani wiem, ani dbam o to!- Zaraz inaczej zaśpiewasz.Jeżeli chcesz uchronić szyję, nie pomoże ci nic prócz ucieczki.Ten człowiekoddaje właśnie ducha.To duchowny, ksiądz Andrzej.- Wielki Boże! - wrzasnął John Canty i zbudziwszy rodzinę rzucił ochrypłym głosem rozkaz:- Wstawać wszyscy i nogi za pas albo zostańcie tutaj, a zginiecie marnie.Nie minęło pięć minut, gdyrodzina Cantych znalazła się na ulicy i umykała co tchu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]