[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kątem oka ujrzałem nad sobą jakieś ramię.Zamarłem ze strachuprzy litej ścianie pomiędzy dwiema kondygnacjami.Lecz lodowaty dreszcz przerażenia wywołany zawieszeniem nadotchłanią był drgnieniem słodkiej rozkoszy w porównaniu ze zgrozą tego dławiącego uczucia, jakie o mało co strąciłobymnie w przepaść, kiedy dostrzegłem, że ta ręka, która szponami palców trzymała moje włosy, wyrasta bezpośrednio zgładkiego muru, i kiedy rozpoznałem w niej rękę sekretarki.Przytwierdzona do stołka biedna duża lalka cały czas udawała zmarłą, toteż w rozgrywkach z manekinami wcale niebrałem jej pod uwagę.Teraz okaleczona sekretarka makabrycznym gestem oddawała mnie w ręce karabinierów.Ona tobowiem z obrotowego łożyska - po upiornym okrzyku: Zapomniałeś o trofeum, roztargniony rogaczu, który uciekłeśprzez okno i wisisz na linie!", nawiązującym do perwersyjnego romansu Lindy z plastykowym kierownikiem - wyrzuciłami na głowę przez okno swoją urwaną protezę.Widocznie w czasie pozorowanej operacji dopóty męczyła lekarza pytaniem: ,,Gdzie ja to mam?", ażzniecierpliwiony manekin zdjął protezę z klamki i ukrył ją za imitacją biurka w zasięgu ocalałej ręki nieszczęśliwejkochanki sztucznego kierownika.Słysząc jej demaskatorski okrzyk, wartownicy (wcześniej zapewne przygotowanymi narzędziami) błyskawiczniewłamali się do pokoju.Po chwili zobaczyłem ich głowy nad sobą.Niepomyślny przypadek sprawił, że trzy kolejne oknapod sekretariatem były zakratowane.Może poza tymi oknami znajdowały się kasy centrali handlowej i dlatego - w obawieprzed złodziejami, taką samą jak ja metodą chodzącymi po ścianach - solidnie je zabezpieczono.Musiałem dotrzeć do samego końca liny - do czwartego, nie okratowanego już okna.Kiedy wreszcie opuściłem siędo jego poziomu i kopnięciem buta rozbiłem szybę, zobaczyłem w głębi pokoju drugą zmobilizowaną do akcji grupękarabinierów.Zcigający porozumiewali się między sobą przy pomocy prawdziwych krótkofalówek i dlatego łatwozlokalizowali miejsce mojego zawieszenia na ścianie.Stałem na parapecie okna, trzymając koniec linki w lewej, zaś gotowy do strzału rewolwer w prawej dłoni.Wahałem się miedzy dwoma rodzajami śmierci: pomiędzy przepaścią z jednej - a lufami pistoletów maszynowych z drugiejstrony.Ostatecznej decyzji manekiny nie przyśpieszały żadnym ruchem ani słowem.W napiętej ciszy oczekiwania na niąodezwały się kroki prawdziwego karabiniera.Był to ten sam Murzyn, któremu odebrałem broń na dachu Temalu.Podszedł swobodnie i podniósł do okna rękę niczym nie uzbrojoną.- Ta pukawka jest moja - rzekł lekko, jakby prosił o zwrot zgubionej papierośnicy.Miał rację i był prawdziwy.Ani się spostrzegłem, gdy rewolwer leżał już ha jego wyciągniętej i rozwartej dłoni.Oczekiwałem, że Murzyn do swej rzeczowej uwagi dorzuci jeszcze przynajmniej jedno zdanie: Panowie, dotarliśmyszczęśliwie do końca tej trudnej sekwencji, więc rozpuszczam ekipę, rozejdzcie się do domów".Lecz prawdziwy karabinier zachował się dziwnie: wsunął broń do kabury i z obojętną miną ulotnił się zwypchanego manekinami pokoju.- Proszę pana! - jęknąłem, zanim trzasnął drzwiami.O coś jeszcze chciałem go zapytać, co - w gonitwie myśli - mgliście kojarzyło mi się z introligatornią.Raptemjednak to coś" całkiem wyleciało z mojej skołowanej głowy.Dostałem bowiem po niej pałką najbliższego karabiniera.Pociosie spadłem z parapetu na właściwą stronę okna.Leżąc na podłodze odniosłem wrażenie, że słucham występu sekcjirytmicznej jakiegoś zespołu jazzowego.Tubalnym odgłosom ciosów wielu pałek (zrobionych z pustych w środkutekturowych rurek) akompaniowały ryki torturowanego zwierza.Osobliwość tej spontanicznej kazni polegała na tymmiedzy innymi, że słyszalne w całej okolicy rozdzierające jęki wydawali z siebie ci sztuczni oprawcy, którzy aktualniewymierzali mi bezlitosne razy.Wkrótce manekiny nasyciły się zemstą za dwóch strąconych z dachu kolegów.Powstając odkryłem na przegubachswych rąk kauczukowe kajdanki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]