[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Posłuchaj, Balducci powiedział nagle Daru wszystko tomnie brzydzi, a twój facet najwięcej.Ale nie wydam go.Mogę bić się,jeśli trzeba, i owszem.Ale nie to.Stary żandarm stał przed nim i patrzył na niego surowo. Robisz głupstwa powiedział powoli. Ja także tego nie lu-bię.Człowiek nie przyzwyczaja się do tego, żeby prowadzić ludzi nasznurze, a nawet, tak, nawet mu tego wstyd.Ale nie można pozwolićim na wszystko. Nie wydam go powtórzył Daru. To rozkaz, synu.Powtarzam ci. Zgoda.Powtórz im, co ci powiedziałem: nie wydam go.Widaćbyło, że Balducci się zastanawia.Patrzył na Araba i Daru.Zdecydował się wreszcie. Nie, nic im nie powiem.Jeśli chcesz nas puścić kantem, pro-szę bardzo, ale nie będę na ciebie donosić.Kazano mi odstawićwięznia; zrobiłem to.A teraz podpisz mi papier. To zbyteczne.Nie powiem, żeś mi go nie przyprowadził. Nie dokuczaj mi.Wiem, że powiesz prawdę.Jesteś stąd, je-steś mężczyzną.Ale musisz podpisać, takie są przepisy.Daru otworzył szufladę, wyjął małą kwadratową butelkę z fio-letowym atramentem i piórnik z czerwonego drewna, gdzie znajdo-wało się pióro rondowe, którego używał na lekcjach kaligrafii, ipodpisał.%7łandarm złożył starannie papier i schował go do portfela.Potem ruszył ku drzwiom. Odprowadzę cię powiedział Daru. Nie rzekł Balducci. To zbytnia uprzejmość.Obraziłeśmnie.Spojrzał na Araba siedzącego bez ruchu na tym samym miej-scu, sapnął smutno i odwrócił się ku drzwiom: Do widzenia, synu! powiedział.Drzwi trzasnęły za nim.Balducci pojawił się pod oknem, potemzniknął.Jego kroki głuszył śnieg.Koń poruszył się za przepie-rzeniem, płosząc kury.W chwilę potem Balducci ukazał się znówpod oknem, prowadząc konia za uzdę.Nie odwracając się, szedł wstronę stromej ścieżki; znikł pierwszy, koń za nim.Słychać było, jakmiękko spada wielki kamień.Daru powrócił do więznia, który nieporuszył się, ale nie spuszczał z niego oczu. Zaczekaj powiedział nauczyciel po arabsku i skierował siędo pokoju.Kiedy przekraczał próg, przystanął, podszedł do biurka, wziąłrewolwer i wsunął go do kieszeni.Potem, nie odwracając się, wszedłdo pokoju.Długo leżał na kanapie patrząc, jak niebo zamyka się z wolna, isłuchając ciszy.Ta cisza wydawała mu się przykra w pierwszychdniach po przyjezdzie, po wojnie.Poprosił o posadę w miasteczku ustóp górzystego zbocza oddzielającego wysokie płaskowzgórza odpustyni.Skaliste ściany, zielone i czarne na północy, różowe ifiołkowe na południu, znaczyły granicę wiecznego lata.Skierowanogo bardziej na północ, na płaskowzgórze.Z początku samotność icisza ciążyły mu na tych niewdzięcznych ziemiach zamieszkałychtylko przez kamienie.Czasem patrząc na bruzdy można było pomy-śleć, że to uprawne pole, ale bruzdy żłobiono po to, by wydobyćpewien gatunek kamienia nadający się do budowli.Ludzie orali,żeby zbierać kamienie.Kiedy indziej wygrzebywano wióry ziemiukrytej w zagłębieniach, żeby użyznić nędzne ogrody wiejskie.Tak,kamień pokrywał trzy czwarte tego kraju.Miasta rodziły się tu, roz-błyskiwały, potem znikały; ludzie przechodzili przez nie, kochali sięlub skakali sobie do gardła, potem umierali.Na tej pustyni każdy, ion, i jego gość, był niczym.A jednak ani jeden, ani drugi nie moglibez tej pustyni żyć naprawdę.Daru o tym wiedział.Kiedy wstał, żaden odgłos nie dochodził z klasy.Zdumiała goszczera radość, jaką poczuł na samą myśl o tym, że Arab mógł ucieci że znajdzie się sam, wolny od wszelkiej decyzji.Ale więzień był wklasie.Wyciągnął się tylko na podłodze między piecem i biurkiem.Oczy miał otwarte i patrzył w sufit.W tej pozycji widać było wyrazniejego grube wargi, które nadawały mu nadąsany wyraz. Chodz powiedział Daru.Arab wstał i poszedł za nim.W pokoju nauczyciel wskazał mukrzesło przy stole, pod oknem.Arab usiadł, nie przestając patrzećna Daru. Jesteś głodny? Tak odparł więzień.Daru postawił dwa nakrycia.Wziął mąkę i oliwę, ugniótł napółmisku placek i zapalił kuchenkę gazową.Podczas gdy placekpiekł się, wyszedł do przybudówki po ser, jajka, daktyle i mlekoskondensowane.Kiedy placek był gotów, położył go na parapecieokna, by ostygł, zagrzał mleko skondensowane, rozprowadziwszy jewodą, i na koniec ubił jajka na omlet.W pewnej chwili zawadził orewolwer tkwiący w prawej kieszeni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]