[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilka razy w roku, w wyznaczone niedzieleprzydzielano nam parafie do których jechaliśmy z pomocą i po pomoc.Diakoni z 6-tego rokugłosili kazania, akolici - rozdzielali Komunię, a wszyscy mieli obowiązek zebrać tacę naseminarium.Po wszystkich niedzielnych Mszach zebrało się tych ofiar, w zależności odwielkości parafii, od kilkuset złotych do kilku tysięcy (nowych złotych).Bardzo rzadkopieniądze te były liczone w obecności proboszcza parafii.Zazwyczaj cały worek moniakówdawano nam do ręki.Było w tym z pewnością wiele, godnego podziwu, zaufania.Jednakw konsekwencji ta praktyka przyczyniła się do mimowolnej, z pewnością niezamierzonej,deprawacji wielu z nas.Ci zwłaszcza, którzy mieli w domu trudną sytuację finansową, odbijali sobie przy tej okazji płacone czesne i.nie tylko.Podejrzewam, że w mniejszymlub większym zakresie, brali niemal wszyscy.Kilku przyznało mi się do tego w zaufaniu,a wielu mówiło o tym, już na luzie, po święceniach.Drugim, podobnym problemem były dary z zachodu, które w latach 80-tych przychodziłymasowo do kurii biskupich, oddziałów caritasu, seminariów i parafii.Niewielu ludziw Polsce, chyba oprócz celników, zdaje sobie sprawę jak ogromne ilości różnych produktówzalewały wtedy wszystkie instytucje Kościoła.Ubrania, lekarstwa, sprzęt medyczny, a przedewszystkim produkty żywnościowe wypełniały wszystkie magazyny, piwnice, salekatechetyczne, garaże itd.W seminarium, niemal każdego dnia rozładowywaliśmy po parękontenerów najróżniejszych towarów.Księża diecezjalni, przyjeżdżający z parafii, nabijali podachy swoje samochody.Niektórzy nawracali po kilka razy dziennie.Aż prosiło się, żeby23nadwyżki towarów od razu kierować do domów dziecka, szpitali czy szkół (dużą część darówstanowiły słodycze, ubranka dziecięce i lekarstwa), jednak władza duchowna postanowiłainaczej.Zapewne nie chciano ujawniać skali zjawiska.Rozprowadzano jedynie niewielkączęść leków do miejskiego szpitala i nadwyżki żywności do punktów caritasu.To, czego niemogły pomieścić żadne pomieszczenia parafii zostawało w seminarium.W czasach, kiedypółki w sklepach spożywczych zajmował ocet i musztarda, a mamy robiły swoim dzieciomsłodycze z palonego na patelniach cukru - w magazynach naszego gmachu psuły się rarytasy,o których wszyscy mogli tylko marzyć.Podstawowe produkty spożywcze, takie jak: mąka,kasza, cukier, ryż, masło, zupy i mleko w proszku - stanowiły podstawę naszego wyżywienia.Nie wiadomo tylko gdzie podziewały się wielkie szynki i inne konserwy mięsne, którychprzychodziły całe kartony.Większość z zachodnich produktów, które trafiały na nasze stoły,była niestety nieświeża, gdyż trzymano je zbyt długo, często w nieodpowiednich warunkach.Mieliśmy swoje własne określenia na różne przeleżałe specjały, np.żółty, cuchnący już serochrzciliśmy reganem , choć dawno rządził już Bush itp.Duża część żywności psuła siębezpowrotnie.Wywożono ją wieczorami do lasów i zakopywano.%7łal było patrzeć naciężarówki wypełnione zepsutym, deficytowym towarem.Klerycy pracujący przy rozładunkukontenerów otrzymywali zwykle jakieś podziękowanie.Najczęściej był to karton batonówlub czekolad.Dziekani - najważniejsi klerycy na poszczególnych rocznikach, wyznaczalitakich tragarzy, niestety często po znajomości.Pamiętam, że kiedyś w czasie wakacji, podczas dyżuru pełnionego w seminarium,rozładowałem z kolegami kontener twixów.Jeden z przełożonych, który nadzorowałrozładunek, miał tego dnia wyjątkowo dobry humor.Kazał po wszystkim wziąć tyle, ilekażdy z nas może udzwignąć.Kartony miały po ok.trzydzieści kilogramów.Każdy z nas(było nas 6-ciu) zabrał po jednym.Ksiądz prefekt aby w pełni nas uszczęśliwić pożyczył namwieczorem telewizor, video i kilkanaście filmów.Zamontowaliśmy to wszystko w jednymz pomieszczeń.Każdy przyniósł swój zapas twixów i rozpoczął się maraton filmowy, którytrwał do świtu.Po zjedzeniu kilkudziesięciu batonów, zanim trafiłem do swojego pokoju,miałem mdłości i zwymiotowałem wszystko w ubikacji.Od nadmiaru luzu tej nocywszystkim nam odbiło.Oprócz żywności w kontenerach z darami były całe sterty odzieży, często zupełnie nowej,zapakowanej w oryginalne opakowania.Zdarzały się także magnetofony, kasety, zabawki,długopisy, a nawet krzesła i niewielkie szafki.Obok zużytych bubli można było spotkaćrzeczy cenne i piękne np.zupełnie nowe futra, płaszcze ze skóry, videa.W czasach wielkiegokryzysu zaopatrzenia i zamknięcia na zachód, kiedy posiadanie np.magnetowidunobilitowało do wyższej sfery - obracanie się wokół tego całego bogactwa przyprawiałoniejednego o zawrót głowy i popychało do uszczuplenia tego rogu obfitości.Kilku klerykównakrytych na kradzieży w magazynie musiało obrać inną drogę życia.Powszechną byłazazdrość gdy np.ktoś z rozładunku wycyganił od przełożonego jakieś cenne cacko.Zazwyczaj nad rozładunkiem czuwał tzw.ksiądz dyrektor (mój pózniejszy proboszcz), któryzajmował się sprawami gospodarczymi i finansowymi w seminarium.Najbardziejoczekiwaną formą zaopatrzenia były tzw.zrzuty.Kiedy przyjechał większy transport odzieżyi butów, a magazyny były nie opróżnione, całą zawartość kontenerów wrzucano ,jak popadłodo sali gimnastycznej pod aulą.Czasami poziom towaru sięgał wysokości człowieka.Dotakiego eldorado wchodzili najpierw profesorowie, pózniej siostry zakonne, następnieklerycy a na końcu seminaryjne sprzątaczki.Każdy mógł wynieść tyle, ile tylko udzwignął,i tak zwykle połowa zostawała na spalenie w kotłowni.Największym powodzeniem cieszyłysię transporty ze Szwajcarii i Włoch.Trzeba było widzieć słynących z pobożności braci,którzy nawzajem wyrywali sobie co lepsze rzeczy.Niemal każdy wychodził na chwiejących24się nogach, obładowany po czubek głowy.Ja sam nie pozostawałem w tyle.Cała najbliższarodzina cieszyła się na takie zrzuty.Obdarowywałem nawet starych przyjaciół i byłekoleżanki.Normalne było, że przy zrzutach i innych formach rozdawnictwa darów - każdychciał zabrać najwięcej i najlepsze.Jednak takie niezdrowe współzawodnictwo nie budowałonas duchowo, a na pewno nie wychowywało do życia w ubóstwie.Kilka razy już wspomniałem o osobie ojca duchownego.W każdym seminarium powinno ichbyć co najmniej dwóch.Ojciec duchowny to niezwykle ważna osoba.To jak gdybyduchowny rektor całej uczelni.Przede wszystkim zaś powiernik, spowiednik, zaufanyprzewodnik duchowy, któremu można zwierzyć się ze wszystkiego, pod tajemnicą równąniemal tajemnicy spowiedzi.Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja.Nigdy niedoświadczyłem osobiście zdrady ze strony ojczaszka, ale podobno były takie przypadki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]