[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wuj się zaniepokoił, zaczął zdejmować z pleców dubeltówkę, ale nie mógł sobie dać rady, bo jakaś sprzączka zaczepiła się o coś.Męczył się i wysilał, siostrzeniec patrzył po lesie z bronią gotową do strzału, kościelny za krzakiem poruszył się i pod nogą trzasnęła mu gałązka.— Dziki!!! — krzyknął ze zgrozą siostrzeniec, padł na kolana i przyłożył ucho do ziemi.Wuj zdenerwował się do szaleństwa, szarpnął z całej mocy, strzelba wypaliła i trafiła siostrzeńca w wypięty pośladek.— Zabili mnie!!! — wrzasnął rozpaczliwie poszkodowany.— Morderco!!! — krzyknęła dziko ciocia.— Zabiłeś dziecko!!!Na szosie rozkwitła scena, na widok której strzelec–woźnica pchnął kościelnego i rozkazał szeptem:— Leć na soszy i krzycz co bądź! Już!!!I kościelny wypadł na szosę w szapoklaku na głowie ze strasznym krzykiem „Alleluja! Alleluja!”, bo mu nic innego do głowy nie przyszło.No i tu był koniec.Kto nie rozumie, proszę bardzo, niech sam urodzi duże dziecko, z cięciem i szyciem, a potem niech spróbuje się śmiać.Wrogowi nie życzę.Nie do pojęcia, że nie pękłam, ani się nie udusiłam, wyłam i piałam, płacząc.No i co, miałam tak cierpieć sama? O nie, żadne takie! Przeczytałam utwór na głos pozostałym pacjentkom, na wszystkie świętości żebrały: „Niech pani przestanie!”, ale byłam nieubłagana.Zdaje się, że zwabiłyśmy do pokoju cały obecny w szpitalu personel medyczny.Potem nastąpiły wydarzenia wielce dramatyczne.Szóstego dnia przyszły do mnie kolejno dwie kobiety.Najpierw pani pediatra, która bez ogródek oznajmiła, iż wśród niemowląt panuje epidemia potówek zakaźnych, mojego jeszcze zdołała uchronić, ale lada chwila też ją złapie.— Niech pani zabiera dziecko i ucieka! — zaleciła stanowczo.Zaraz potem przyszła pani ginekolog, zmierzyła temperaturę i powiedziała zimnym głosem:— O, podwyższona… Pani tu jeszcze zostanie! Więcej mi nie było potrzeba.W dwie godziny potem przyszedł mój lekarz, popatrzył, co się dzieje, i rzekł:— Jak pani ma tu leżeć w takim stanie, to lepiej, żeby pani poszła do domu.Stan, o ile sobie przypominam, zaprezentowałam ostry.Po kolejnych dwóch godzinach przyjechali po mnie moja matka i mój mąż, wybiegłam ze szpitala świńskim truchtem.Taksówka czekała przed drzwiami.Ogród na zapleczu szpitala na Kasprzaka jest raczej ograniczony i daleko mu do rozmiarów Puszczy Białowieskiej.Musiało mnie opętać czyste szaleństwo, bo związana w ciasny kłąb, z zaciśniętymi zębami, niezdolna do wymówienia bodaj jednego słowa, prawie udławiona na śmierć, czekałam wyjazdu na ulicę niczym zbawienia wiecznego i gotowa byłam przysięgać na wszystko, że jeździmy po tych cholernych alejkach już jakieś dwa lata, będziemy tak jeździć do sądnego dnia i nie wyjedziemy nigdy.Zwyczajnie, nigdy, wieczność przed nami.Nieskończoność, w którą nie wierzę, odcierpiałam na własnej skórze.Kiedy wreszcie pojawiła się brama, sklęsłam nieco, ale doskonały stan mi pozostał.Medycyna skompromitowała się ponownie.Miałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że starszego syna zostawiłam u matki, żeby nie dowalać dziecku stresów.Niezdolna byłam nie tylko do opieki nad dwojgiem dzieci, ale w ogóle do niczego, bo młodszy dostarczył okropności absolutnej.W dzień spał jak normalne dziecko, po kąpieli, o dziewiątej wieczorem, znów grzecznie zasypiał, o dziesiątej natomiast budził się i zaczynał płakać.Wył do rana.O mało od tego nie zwariowałam, serce mi się szarpało w kawały, bo płakał rzetelnie, łzy mu ciekły strumieniem i pojąć nie mogłam dlaczego…?! Najedzony, ma sucho, wygodnie, pić dostał, nie jest mu za zimno ani za gorąco, na miłosierdzie pańskie, czego wyje…?!!!Poleciałam do przychodni, poleciałam do prywatnego lekarza, sprawdziłam wszystko, co tylko się dało, bez skutku.Doszłam do takiego obłąkaństwa, że nocą chodziłam po mieszkaniu, nosząc go na rękach, bo wtedy się odrobinę uspokajał.Ja, przeciwniczka noszenia, kołysania i smoczków…! Krzyż mi pękał, mąż wybuchał furią, kiedy jęczałam ze zwyczajnego bólu.Co przeżyłam, to moje.Teraz wiem, co to było, a lekarze powinni byli wiedzieć od razu.Karmiłam go.Mój stan potężnej, w parę minut wybuchłej nerwicy, rzutował na stan karmionego przeze mnie dziecka.Należało natychmiast albo mnie uspokoić, albo zabronić mi osobistego karmienia, a żaden lekarz nawet nie pomyślał o związku jednego z drugim.Co ci ludzie mieli w głowie, do tysiąca piorunów?! Wietrzną ospę…?!Upiorna sytuacja trwała trzy tygodnie, po czym, szczęśliwie, zaczęłam tracić pokarm.Równocześnie przyjechała Teresa, którą litość zdjęła i rzekła do mnie:— Zanocuję u was i zajmę się nim.Nawet gdyby płakał, trudno, możesz nie spać, ale przynajmniej nie wstawaj.Zrobię wszystko, co trzeba.Zanocowała, po czym, nazajutrz, spytała ze zdziwieniem:— Słuchaj, czego ty właściwie chcesz od tego dziecka? Spał grzecznie do czwartej rano, dałam mu pić, pomarudził trochę i znów zasnął.To jest niemowlę, nie wymagaj za wiele.Sama byłam śmiertelnie zdumiona, że ta noc przeszła tak ulgowo.Nazajutrz dziecko podjęło wszystkie swoje sztuki, ale po trzech dniach Teresa znów przyjechała, bo wypadło jakieś święto.Postanowiła, że skoro jej obecność tak mu dobrze robi, zanocuje ponownie.Dziecko zasnęło po kąpieli i spało martwym bykiem do szóstej rano.Teresa wysunęła przypuszczenie, że zwariowałam i sama go budzę, bo dziecko jest wręcz idealne.Przestałam go właśnie karmić definitywnie i problemy znikły w mgnieniu oka.Dziecko miało w nosie noszenie, wożenie i kołysanie, smoczek wypluwało, spało jak aniołek całą noc i nie przysparzało najmniejszych kłopotów.Pozostał tylko ten podstawowy, związany z imieniem.Kiedy rozeszło się, że urodziłam chłopca, mój teść wpadł w szał szczęścia i rozgłosił po wszystkich znajomych, iż ma wnuka imieniem Lothar.Dowiedziałam się o tym od razu, ciemno mi się w oczach zrobiło, unieruchomiona byłam w tym cholernym szpitalu, rejestrować dziecko poleciał mój mąż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]