[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czysta paranoja, pomyślał.Ale to chyba jedynie zbieg okoliczności, nic więcej.Wyszedł z sypialni bez słowa.Robberton właśnie się rozbierał, gdy Ryan wpadł do gościnnego pokoju.Na łóżku wisiał pistolet w kaburze.Wyjaśnienie sprawy zajęło zaledwie parę sekund.Robberton chwycił słuchawkę telefonu i wystukał numer centrum operacyjnego Tajnej Służby w budynku odległym o dwie ulice od Białego Domu.Ryan nie miał pojęcia, że jego żona też posiada kryptonim.–Chirurg – no tak, jakież inne mogła mieć imię kodowe – potrzebuje jutro przyjaciela… W szpitalu Johna Hopkinsa… Tak, doskonale… Cześć! – Robberton odłożył słuchawkę.– Andrea Price, dobra agentka.Panna.Szczupła, wiotka brunetka.Niedawno do nas dołączyła.Przez osiem lat była w policji.Służba patrolowa.Kiedyś pracowałem z jej ojcem.Dobrze, że pan mnie o tym poinformował.–To do zobaczenia około szóstej trzydzieści – powiedział Ryan.–Dobra – odparł Robberton i wyciągnął się na łóżku, sprawiając wrażenie człowieka, który potrafi zasnąć na rozkaz.Warto mieć taki talent, pomyślał sobie Ryan.Gdy wrócił do sypialni, Cathy natychmiast spytała:–Powiesz mi wreszcie, co się tu dzieje?Nim zaczął wyjaśniać, usiadł na krawędzi łóżka.–Słuchaj, Cathy: jutro w szpitalu będzie ci ktoś towarzyszył… Ona nazywa się Andrea Price.Agentka Tajnej Służby.I będzie za tobą chodziła.–Po co? Dlaczego?–Cathy… mamy w tej chwili liczne problemy.Japończycy.Zaatakowali nasze okręty.Zajęli kilka wysp.Nie, ty nie możesz…–Co zrobili?–Nie możesz, nie wolno nikomu tego powtórzyć.Rozumiesz? Ani słowa.Skoro jednak jutro będziesz w towarzystwie Japończyków i ponieważ jestem, kim jestem, Tajna Służba chce kogoś w pobliżu ciebie umieścić.Chodzi o to, żeby być absolutnie pewnym, że wszystko jest w porządku.– W istocie rzeczy chodziło o coś więcej, i z pewnością panna Price otrzyma wsparcie policyjne.Tajna Służba dysponuje skromnym potencjałem ludzkim i często chętnie zwraca się o pomoc do lokalnych policji.Policja w Baltimore jest częstym gościem w szpitalu Johna Hopkinsa, jest tam właściwie stale.Kompleks szpitalny znajduje się w niezbyt bezpiecznej dzielnicy.–Powiedz, Jack, czy coś nam grozi? – spytała Cathy, przypominając sobie odległe czasy i dawne lęki, kiedy nosiła w sobie małego Jacka.Było to w którymś tam miesiącu ciąży, kiedy grupa irlandzkich terrorystów z ULA złożyła im wizytę w domu.Jeszcze teraz pamiętała swoją radość, i odczuwany z tego powodu wstyd, kiedy na terrorystach wykonano wyroki śmierci za morderstwa.Był to chyba najgorszy i najbardziej przerażający epizod jej życia.Jack zdał sobie nagle sprawę z czegoś, o czym przedtem nie myślał: jeśli Ameryka jest w stanie wojny, a on jest prezydenckim doradcą do spraw bezpieczeństwa, to tym samym staje się dość istotnym celem.Wartościowym celem.I jego żona także.I dzieci, cała trójka.Że to jest irracjonalne? Czyż sama wojna nie jest rzeczą irracjonalną?–Nie sądzę – odparł po chwili zastanowienia – ale będzie chyba lepiej, jeśli przez pewien czas posiedzą u nas… goście.Zresztą jeszcze nie wiem.Muszę zapytać.–Powiedziałeś, że napadli na naszą Marynarkę?–Właściwie tak.Ale nie wolno ci, kochanie…–To oznacza wojnę, prawda?–Sam nie wiem, kochanie.– Był tak wyczerpany, że zasnął w pół minuty po przyłożeniu gotowy do poduszki.Ostatnią jego myślą było przyznanie się samemu sobie, że wie o wiele za mało, żeby móc odpowiedzieć na pytania żony.A co dopiero na swoje.* * *Na południowym Manhattanie mało kto spał.Ściślej mówiąc nie spał nikt, kogo można by uważać za ważną osobę.I niejednej z nich przyszło po raz pierwszy do głowy, że ciężko pracuje na swoje pieniądze, chociaż tak naprawdę to zdziałać mogli niewiele i niewiele zdziałali.Dumni z siebie odpowiedzialni operatorzy giełdowi rozglądali się po salach pełnych komputerowych terminali, a wartość zgromadzonego we wszystkich pomieszczeniach sprzętu z pewnością przekraczała ich wyobrażenia i znała ją jedynie centralna księgowość.Natomiast użyteczność tego sprzętu wynosiła w chwili obecnej zero.Po prostu zero.Zbliżała się godzina rozpoczęcia sesji giełd w Europie.I wszyscy się zastanawiali, co się tam stanie.Gdy rozpoczynały pracę europejskie kantory, banki i giełdy, tutaj dyżurowała nocna zmiana, do której obowiązków należał obrót europejskimi walorami, zwracaniem uwagi na kurs dolara na różnych rynkach, odnotowywanie ruchu cen na rynkach metali i surowców oraz ogólna obserwacja aktywności gospodarczej, zarówno na zachodnim jak i wschodnim skraju Atlantyku.Te wczesne godziny były przeważnie jakby wstępem do księgi, prologiem przed prawdziwą akcją – były wydarzeniem interesującym, choć nie tak znów istotnym, bowiem ważne decyzje zapadały tu, w Nowym Jorku.Tamto to jedynie przedsmak.Wszystko powyższe nie odnosiło się jednak do tej nocy.Nikt nie miał wątpliwości, co do wydarzeń w dniu, kiedy Europa stanie się jednym wspólnym salonem giełdowych gier i kiedy przestaną obowiązywać dżentelmeńskie reguły, a wszystkie chwyty staną się dozwolone.Ci, którzy normalnie podczas tych nocnych godzin pełnili dyżur przy komputerach, byli traktowani jako operatorzy drugiej klasy przez tych, którzy zjawiają się tu do pracy o ósmej rano, by zająć miejsca swych poprzedników.Oczywiście taka kategoryzacja była nieuzasadniona i niesprawiedliwa, ale w każdym zespole ludzkim istnieje zażarte współzawodnictwo o palmę pierwszeństwa.Tym razem ci z godziny ósmej pojawili się podczas późnej nocy, o nieludzkiej godzinie, i regularna nocna ekipa przy komputerach ujrzała nagle nad sobą twarze ludzi z wielkich gabinetów.Dyżurujący odczuwali jednocześnie skrępowanie i podniecenie.Mieli wreszcie okazję pokazać „tym z góry”, co umieją.A jednocześnie mieli też okazję popełniać gafy na żywo i w kolorze.Zaczęło się to dokładnie o czwartej rano według czasu wschodnioamerykańskiego.–Obligacje! – słowo to rozległo się jednocześnie w dwudziestu domach brokerskich, gdy banki europejskie poczuły się nagle niepewnie z dużymi portfelami obligacji amerykańskiego skarbu.Dotychczas skrzętnie trzymały te obligacje w celu podtrzymania własnych oscylujących walut i chwiejnych gospodarek narodowych.Niektórzy maklerzy dziwili się, że piątkowe wieści tak wolno docierają do europejskich kuzynów, a raczej że ich reakcja jest taka powolna.Ale zawsze tak bywało i pierwsze ruchy zawsze były ostrożne.Wkrótce stało się jasne, dlaczego i w tym wypadku reakcja okazała się podobna.Było po prostu więcej sprzedających niż kupujących.Wielu usiłowało sprzedać amerykańskie obligacje, ale chętnych do kupna było znacznie mniej.W rezultacie ceny zaczęły spadać równie szybko, jak i zaufanie Europejczyków do dolara.–Załatwiają nas.Dolar leci na łeb.Już o trzy trzydzieści.Co robić? – Pytanie to zostało zadane niemalże jednocześnie w wielu miejscach i w każdym wypadku padła ta sama odpowiedź.–Absolutnie nic.– Towarzyszyło temu z reguły zrezygnowane skrzywienie ust.Po czym zaczęły padać inne słowa, przeważnie jakiś wariant określenia „pieprzeni Europejczycy”, w zależności od temperamentu i upodobań lingwistycznych prezesów, wiceprezesów i dyrektorów banków oraz instytucji finansowych.Historia się powtórzyła: ucieczka od dolara
[ Pobierz całość w formacie PDF ]