[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Młodzież w wieku poborowym trzymanajest pod bronią.Niemowlęta, starsi i kobiety czołgają się podczujnym okiem pilnujących.Wolno im czerpać wodę.Mogąjeść.Ale i oni obserwują.Osłaniając oczy przed słońcem, wpa-trują się we wzgórza, które nagle zaczynają się poruszać ko-łyszą się trawa i zarośla.%7łołnierze rządowi oglądają się nagleprzez ramię, ale nic nie widzą.Tylko trawę poruszającą się nawietrze.Za to stare kobiety, małe dzieci i ich matki widzą zna-jome sylwetki braci, sióstr, ojców i ciotek idących w kolumnie,szybko przemieszczających się po surowej ziemi.Kobiety przy-ciskają niemowlęta do piersi, kucają i czekają na wyzwolenie.Niezebrane plony na terenach plemiennych więdną w gorą-cym słońcu, zwijają się i rozsypują.Afrykańskie bydło chudnie,zdycha z głodu, ostatkiem sił przechodzi na drugą stronę płotuogradzającego komercyjne farmy prowadzone przez białych,na których pastwiska są zielone i uprawiane.Krowy Sanga, długorożne i wychudzone, zarażają klesz-czami nasze wykarmione, zdrowe okazy, te zaś natychmiastzapadają na kowdriozę, babeszjozę i telazjozę, a ich brzuchypęcznieją od potomków dzikich byków.Te bowiem biegają123po wzgórzach za naszym domem zupełnie niepilnowane, ażw końcu całkiem dziczeją.W nocy słyszymy, jak ryczą dosiebie i nie jest to ciche, wiejskie muczenie na domowym pa-stwisku, ale odgłos dzikich zwierząt w górach, odganiającychnocą lamparty i pawiany albo wydających z siebie podniecone,nieokiełznane ryki.Tata coraz częściej wyjeżdża, by walczyć.Materiał jegomunduru na łopatkach robi się cienki, prawie przezroczysty.Skóra na ramieniu jest cała posiniaczona od paska, na któ-rym wisi karabin.Teraz mama prowadzi farmę.Kiedy tatawyjeżdża, dostajemy Jasne Zwiatło uzbrojonego mężczy-znę, którego uznano za niegodnego walczyć naprawdę, alegodnego strzec europejskich kobiet i dzieci by się nami zaj-mować.Nasze Zwiatło nazywa się Clem Wiggens.Jest wyta-tuowany od stóp do głów.Na powiekach ma napisane Jestemi Trupem.Na stopach Jestem zmęczona oraz Ja też.Naśniadanie przychodzi pózno, wymięty, przespawszy mocnocałą swoją wartę.Ma krwistoczerwone oczy i pachnie mari-huaną.Jest dobry dla psów, ale jeśli ktoś by nas zaatakował,to jak mówi mama mielibyśmy tylko kolejne dziecko doratowania.Czasem każe mu jechać i sprawdzić, jak się mająinne kobiety bez mężów i ich dzieci.Wtedy Clem wyjeżdżai siedzi cały dzień na werandzie innej kobiety, wypija litry jejherbaty i z nieskrywanym pożądaniem gapi się na jej służące.Mama i ja jemy śniadanie.Vanessa maluje na werandzie.Ku-charz wchodzi z tostami na tacy. Philemon chce się z panią widzieć, psze pani.Wychodzę z mamą na zewnątrz, do tylnego wyjścia.Psyz nadzieją na spacer plączą się nam pod nogami. Tak, Philemonie? W nocy dzikie bydło wlazło na nasz padok, psze pani opowiada Philemon. Wskakują na krowy mleczne. Szlag. Mama zagryza wargę.124 Nasze krowy się pochorują oznajmia Philemon. Wiem, wiem o tym.Philemon czeka, kuca i zawija tytoń w kawałek gazety.Mama pociąga nosem. Zobaczę, co da się zrobić mówi.Gwiżdże na psy, każe założyć mi buty na spacer i ruszana padok, z moją śrutówką w ręku i swoim uzi, jak zawszeprzewieszonym z przodu (na ubraniach mamy zostają jużniespieralne szare ślady po karabinie).Aapiąc oddech, drobiętuż za nią. Co zrobisz? pytam, przeskakując nad kępką chwastówi przechodząc pod drutem kolczastym.Mama maszerujeprzez trawy w stronę dzikich krów, kolorowych i wychudzo-nych w porównaniu z naszymi, spasionymi i czerwonymi. Odstrzelę łajzom jaja odpowiada. Aha. Widzisz? mówi dalej, gdy zbliżamy się do dzikich bykówpasących się niedaleko naszych, ale w osobnej grupie, jak obcyna przyjęciu. Włażą na moje krówki. Aha.Mama mówi: Odwalcie się od moich krówek i celuje w tyłki napastli-wych byków z mojej strzelby.Nie trafia. Cholera. Potrzebujemy Vanessy stwierdzam.Ale Vanessa jest za-jęta kolejnym artystycznym projektem, co oznacza, że przezwiele dni nie zejdzie z werandy.Mama zbliża się nieco do dzikich krów, które lekko się od-suwają, machając ogonami i nie podnosząc głów z wysokiej,splątanej rodezyjskiej trawy. Teraz mówi mama, opierając strzelbę o ramię, i strzela.Nic się nie dzieje. Trafiłam? A w którego celowałaś? W któregokolwiek.Trafiłam?125 Raczej nie. Marszczę czoło w mocnym południowymsłońcu, wielkiej ognistej kuli wiszącej nad płonącymi lasami,nad żółtym drzewem figowym na krawędzi pola. Trudnopowiedzieć w tym świetle.Mama podaje mi strzelbę. Ty spróbuj.Aamię broń, wkładam do niej śrut, celuję i strzelam.Jednak dzikie bydło jest twarde.Moje pociski tylko odbijająsię od ich niewzruszonych zadów. Jasny szlag mówi mama.Podnosi grudkę ziemi i bezsil-nie rzuca nią w zdziczałe krowy. Idzcie sobie! woła. Dodomu! Grudka ziemi upada niedaleko, koło jej stóp, i zmieniasię cicho w kupkę kurzu.Z trawy wylatują nagle przestra-szone białe czaple, jakby ktoś wytrzepał obrus z okruchów,ale szybko osiadają znów na ziemi pod krowimi nogami.Mama opuszcza ramiona, a na jej twarzy widać poczucieporażki. Niektóre z nich są całkiem tłuste stwierdzam. Dzięki naszej trawie.Ruszamy w drogę do domu, mijając śmierdzący ropą war-sztat i stajnię mocno pachnącą tytoniem.Mama jest milczącai zła, głośno stawia kroki.Następnego ranka, kiedy przychodzę na śniadanie, mamakończy właśnie swój dzbanek herbaty.Siadam i czekam, aż July przyniesie mi miseczkę z owsianką.Zamawiam dwa smażone jajka i tosty.Mama mówi: Jedz szybko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]