[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moje życie płynęło utartymi koleinami.Budziłem sięnerwowo za kwadrans szósta, nakładałem sztywne od tłuszczu ubranie i szybko wychodziłem z hotelu,nie myjąc twarzy i odczuwając sztywność i ból w mięśniach.Dniało i we wszystkich oknach było ciemno,z wyjątkiem witryn robotniczych kawiarni.Niebo przypominało ogromną płaszczyznę kobaltu, na tlektórej rysowały się dachy i wieże kościołów, jakby wycięto je z czarnego papieru.Senni sprzątaczezamiatali chodniki trzymetrowymi miotłami, a nad koszami wypełnionymi odpadkami pochylały się całerodziny nędzarzy.Robotnicy oraz dziewczyny trzymające w jednej ręce kawałek czekolady, a w drugiejrogalik, wchodzili tłumnie do stacji metra.Opodal przejeżdżały zatłoczone robotnikami tramwaje.Trzebabyło pobiec na dół, na peron, potem stoczyć walkę o miejsce w paryskim metrze o godzinie szóstejrano dosłownie walczy się o miejsce następnie stać nieruchomo w ścisku kołyszącej się ciżbypasażerów, mając przez cały czas naprzeciw wstrętną, zionącą kwaśnym winem i czosnkiem gębęjakiegoś Francuza.Wreszcie wchodziło się do labiryntu podziemi hotelowych i zapominało o istnieniuświatła dziennego aż do godziny drugiej po południu, kiedy to słońce mocno grzało, zaś ulice kłębiłysię od przechodniów i samochodów.Po pierwszym tygodniu pracy w hotelu podczas popołudniowej przerwy zawsze ucinałem sobiedrzemkę; bądz też, gdy miałem pieniądze, odwiedzałem jakieś bistro.Z wyjątkiem kilku ambitniejszychkelnerów poświęcających tych kilkadziesiąt wolnych minut na naukę angielskiego, reszta personelupostępowała podobnie jak ja: ponieważ każdy czuł pracę w kościach, nikomu się nic nie chciało.Niekiedy pół tuzina plongeurów udawało się gromadą do ohydnego burdelu przy rue de Sieyes, gdziewstęp kosztował tylko pięć franków dwadzieścia pięć centymów czyli dziesięć i pół pensa.Burdel ówzwano lokalem le pńx fixe"; bywalcy opisywali swoje doświadczenia, śmiejąc się przy tym do rozpuku.Było to ulubione miejsce spotkań pracowników hotelowych.Niskie zarobki nie pozwalały plongeurowi naożenek, nie ulega również wątpliwości, iż: stałe przebywanie w podziemiach obniża wymagania.Praca w tych lochach trwała przez następne cztery godziny, a po fajrancie wychodziło się, ociekającpotem, na chłodną ulicę.Paliły się latarnie paryskie latarnie płoną dziwnym, jakby purpurowymblaskiem a za rzeką wieża Eiffla rozbłyskiwała od szczytu do podstawy zygzakowatymi liniamiświatełek przypominających ogromne ogniste węże.Jezdnią płynęły cicho sznury samochodów, zaśpod arkadami spacerowały kobiety, które w słabym świetle wydawały się zachwycające.Niekiedy któraśz nich rzucała spojrzenie Borysowi lub mnie, po sekundzie jednak, dostrzegając nasze zatłuszczoneubrania, pośpiesznie odwracała wzrok.Jeszcze jedna walka o miejsce w metrze, i o godzinie dziesiątejwieczór było się w domu.Czas od godziny dziesiątej aż do północy spędzałem zwykle w niewielkimbistro na naszej ulicy; mieściło się w suterenie i schodzili się tam arabscy robotnicy.W lokalu tym częstowybuchały bójki i widywałem niekiedy, jak ktoś ciska butelką w przeciwnika (raz skutki okazały sięopłakane), z reguły jednak Arabowie walczyli między sobą, nie zaczepiając chrześcijan.Arabski trunek raki, był tani jak barszcz, zaś bistra nigdy nie zamykano, ponieważ Arabowie szczęśliwi ludzie potrafili pracować przez cały dzień i pić przez całą noc.Prowadziłem zatem typowe życie plongeura i prawdę powiedziawszy nie było ono wtedy najgorsze.Nieuważałem się za biedaka, albowiem nawet opłaciwszy hotel i odłożywszy sumę niezbędną na tytoń,przejazdy i niedzielne posiłki, pozostawały mi na alkohol cztery franki dziennie, zaś cztery franki to byłmajątek.Odczuwałem wtedy trudno mi to opisać jakieś prymitywne zadowolenie z życia (napodobieństwo, jak sądzę, dobrze karmionego zwierzęcia), z życia, które stało się tak nieskomplikowane.Nic bowiem nie jest bardziej nieskomplikowane niż życie plongeura.Jego rytm wyznaczają praca i sen,na myślenie brakuje już czasu, a świat zewnętrzny niemal przestaje istnieć; Paryż plongeura kurczy siędo wymiarów hotelu, metra, kilku bistr i łóżka.Jeśli plongeur zbacza z ustalonej trasy, ląduje zaledwiekilka ulic dalej, zabiera po prostu do lokalu jakąś służącą, która siada mu na kolanach połykając ostrygii piwo.Gdy plongeur ma wolne, wyleguje się aż do południa, potem nakłada czystą koszulę, gra w kościo drinki, a po obiedzie znów wraca do łóżka.Jego rzeczywistością są: boulot, alkohol i sen, przy czymnajważniejszy jest ten ostatni.Pewnej nocy, niemal już nad ranem, pod moim oknem popełniono morderstwo.Obudził mnie straszliwywrzask, a gdy wyjrzałem, zobaczyłem człowieka rozciągniętego na bruku; dostrzegłem też sprawców było ich trzech i właśnie znikali w perspektywie ulicy.Kilku lokatorów zeszło na dół i przekonało się, żemężczyzna jest już martwy, czaszkę roztrzaskano mu kawałkiem rurki.Pamiętam kolor rozlanej krwi,purpurowy niczym wino, gdy zaś wieczorem wróciłem do hotelu, kałuża wciąż stała na bruku iopowiadano, że dzieci ściągały z całej dzielnicy, aby ją obejrzeć.Gdy wspominam ten incydent,uświadamiam sobie, że już po trzech minutach znalazłem się z powrotem w łóżku i spałem kamiennymsnem.Tak samo postąpiła również większość mieszkańców ulicy; po prostu upewniliśmy się, że facetzostał załatwiony, a następnie wróciliśmy pod pierzyny.Byliśmy wszak ludzmi pracy, czyż miało więcsens marnowanie snu z powodu morderstwa?Dzięki zajęciu w hotelu poznałem prawdziwą wartość snu, tak jak dzięki głodowi poznaje się prawdziwąwartość jedzenia.Sen przestał być zwyczajną koniecznością życiową, stał się natomiast rozwiązłością,raczej rozpustą aniżeli odpoczynkiem.Ustały kłopoty z pluskwami.Mario podał mi na nie skutecznysposób: po prostu pościel należało obficie posypać pieprzem.Kichałem od tego draństwa, ale pluskwynie cierpiały pieprzu i wyniosły się do sąsiadów.17Ponieważ dysponowałem co tydzień trzydziestoma frankami na trunki, mogłem uczestniczyć w życiutowarzyskim dzielnicy.Pamiętam kilka wesołych sobotnich wieczorów w małym bistro na dole Hotel desTrois Moineaux.W sali o ceglanej posadzce i o powierzchni niewiele ponad piętnaście stóp kwadratowych tłoczyło siędwadzieścia osób, a w powietrzu było aż gęsto od dymu.Panował ogłuszający hałas, ponieważ każdyalbo przerazliwie głośno gadał, albo śpiewał.Czasem szumiał tam tylko jednostajny gwar, niekiedy chórgłosów wybuchał słowami pieśni czy to Marsylianki", Międzynarodówki", Madelon", czy wreszcie Les Fraises et les Framboises".Azaya, ogromna, ciężko stąpająca młoda chłopka, która pracowałaczternaście godzin na dobę w fabryce szkła, śpiewała piosenkę: Elle a perdu son pantalon, tout endansant le Charleston
[ Pobierz całość w formacie PDF ]