[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nareszcie dotarłam do miejsca na tyle oddalonego od pożaru, że mogłam stanąć nanogi i oprzeć się o ścianę, przez chwilę oddychaj ąc swobodnie.Odpoczywałam, dysząc iprzecierając oczy.Wolałam nie patrzeć na rozgrywającą się za mną masakrę.- Panie - dobiegło znienacka moich uszu: głos niczym jęk gromu.Spojrzałam na drzwiwyjściowe.W progu stały trzy odrażające postacie, jeszcze bardziej zdeformowane wskutek gryognia i cienia.Największa uniosła głowę, zakłapała szczękami i zaczęła chwiać się nawszystkie strony, jakby czegoś szukała.- Panie.- Jej głęboki głos zagłuszał wrzaski Pafian i trzaskanie płomieni.Dwiepozostałe zrobiły kilka kroków do środka, warcząc i zamierzając się na biesiadników, którzypróbowali uciekać.Jedna zesztywniała i zaczęła dotykać twarzy, sprawiając wrażenie, że chce odegnaćdym.Podniosła głowę, jakby wyczuła trop, następnie odwróciła się do mnie.- Panie? - powtórzyła niepewnie, robiąc krok w moją stronę.Pociągnęła nosem,warknęła coś do dwóch pozostałych.Zerwałam się do ucieczki, potknęłam i upadłam,popchnięta przez któregoś z szakaludzi.- Panie! - zawył.Usiadł na mnie okrakiem, z oddechem ohydniejszym niż swądspalenizny.Tamci stanęli obok, opuścili głowy i z powątpiewaniem mnie obwąchiwali.Jedenprzytknął nos do rany na moim policzku, uniósł głowę i zawył.Chyba nikt nie mógłbydosłyszeć go pośród ogólnej wrzawy; a jednak.- Trójka.już idę.Wynędzniały łazarz w spodniach arlekina, obnażone piersi i twarz czarna od sadzy,pokryta czerwonymi smugami.W jednej ręce kurczowo trzymał nóż, w drugiej wystrzępionyobrąbek kostiumu jakiegoś nieszczęsnego uczestnika maski.Pilnujący mnie szakaludzieodstąpili.Chłopiec wbił we mnie wzrok, kaszląc i potrząsając głową.- Rafael - zamruczał.Rozejrzał się i ryknął uradowany: - Rafael!- Poszedł sobie, mały panie - powiedział jeden z szakaludzi.- Ten, ten? - Badał mniedłonią z niepokojem.Chłopiec spoglądał na mnie uważnie, po czym opadł na jedno kolano i przystawił nóżdo mojej piersi.- To ty jesteś dziewczyną o nazwisku Błędna Wendy? Aktorką przebraną za AidanaArenta?Za plecami słyszałam krzyki, łoskot spadającego żyrandola gazowego, a może jakiejśwybuchającej broni Awiatora.W ruinach Wielkiej Sali Zwiętego Alabana wciąż płonęłydrzewa.Z uporem myślałam o odzianych na żółto dzieciach, o Justisie i Pannie Scarlet, którzyuciekali przed masakrą.- Tak - odparłam w końcu.Podekscytowany chłopiec opuścił nóż i pośpiesznie wsadził go do pochwy.- Istotnie, wyglądasz zupełnie tak jak on.- Powiedz mi.- Wzięłam go za rękę, nie zwracając uwagi na warczenie szakaludzi.-Moi przyjaciele: blondyn od Zwiętego Alabana i mówiąca szympansica od Zoologów.złapaliście ich? %7łyją?Popatrzył na mnie tymi swoimi oczyma dziecka w wychudzonej twarzy.- Nie wiem.Chyba tak.strażnicy przy bramie głównej mówili coś o jakimśzwierzęciu.To mi wystarczyło.Skinęłam głową i puściłam jego rękę.- Co ze mną zrobicie? - szepnęłam.Chłopiec wyprostował się i krzyknął na łazarzy, którzy szamotali się z grupą jeńców. %- Ej, wy! Zostawcie ich i chodzcie mi pomóc.Aazarze usłuchali, a ich zakładnicy wybiegli za bramę na spotkanie czekającej ich tamwolności.- Zwiążcie ją i zanieście do Katedry - rozkazał chłopiec.- Pójdę z wami, żeby jej dobrze przypilnować.- Raz jeszcze machnął zawadiackonożem, z trwogą oglądając się na Wielką Salę.Nie stawiałam oporu, gdy mnie wiązali i kładli na lektykę, zabraną sprzed ZwiętegoAlabana.Kiedy mnie nieśli, obejrzałam się na płonące rumowisko.W zimowym mrokukłębiły się iskry i dym - tak znikał z powierzchni ziemi najstarszy z Domów na WzgórzuPłomiennej Magdaleny.W długim rzędzie, który zdążał ku Wzgórzu Zwiętego Alabana i Pogrążonej Katedrze,znajdowało się jeszcze wielu innych więzniów.Wypatrywałam ich przez szpary w lektyce,przez które dostawał się również śnieg i wiatr.Pafianie szlochali, padali na kolana i błagali owolność; Kuratorzy kroczyli w ciszy, niektórzy nieśli jeszcze swoje trupie sztandary.Chłopiec, który nadzorował moje uwięzienie - Oleander, jak się nieśmiało przedstawił - odczasu do czasu wtykał głowę za tkaniny lektyki.Zaczynał mówić.Coś go jednakpowstrzymywało - strach lub ostrożność - i wtedy mnie szturchał (zawsze delikatnie),wymachiwał nożem i odchodził do hordy szakaludzi i łazarzy.Za każdym razem, gdywyglądałam na zewnątrz, szukałam Justice a, Jane Alopex i Panny Scarlet; nasłuchiwałam ichgłosów wśród płaczów, przekleństw i przenikliwych śmiechów tłumu.Niczego jednak niewidziałam i nie słyszałam; raz tylko wydawało mi się, że dochodzi mnie głos Panny Scarlet:Kogokolwiek złapałby reflektor, cokolwiek głośnik nam wykracze, Mamy nie poddaćsię rozpaczy.Ale to pewnie tylko twory wyobrazni.Nawet oddychanie sprawiało mi trudność.Bez przerwy kasłałam, płuca przeżerał dymi lodowate powietrze.W końcu chyba zapadłam w drzemkę, pomimo wstrząsów lektyki,wycia i jęków szakaludzi oraz żałosnych lamentów Pafian.Zbudziła mnie cisza.Staliśmy w miejscu, ale nieznaczne poruszenia zdradzały, żelektyka wciąż spoczywa na owłosionych barkach panów mojego życia.Usiadłam i odsunęłamzasłonę.Zobaczyłam kawałek pustej, jałowej ziemi u szczytu wysokiego wzgórza.Wotaczającej nas ciemności stali nieruchomi, milczący Pafianie i łazarze.Tylko od czasu doczasu wiatr niósł czyjeś kaszlnięcie.Znieżyca ustała.Po bezgwiezdnym niebie przetaczały sięociężałe chmury, tak blisko, że niemal zawadziłyby o wieże i iglice budowli, która wynurzałasię przed nami z mroku.Z Ogrodów Zoologicznych Katedra wyglądała jak pojedyncza kolumna, niczymciemny, pęknięty słup w rodzaju Obelisku, ale tak naprawdę na tle ołowianego niebawyrastały tysiące wież, wieżyczek i iglic.Zwiatło płynęło przez niezliczone witraże, którychwzory rozpadły się lub zdeformowały przez mijające stulecia.Pod przepastnymi, kamiennymisklepieniami wznosiły się wyszczerzone w uśmiechu, fantastyczne postacie, piękniejsze odPafian i okropniejsze od niewolników genetycznych, którzy nieśli mnie swojemu panu: idolenieżyjącego boga, boga wskrzeszonego przez obłąkanego Awiatora i porwaną kurwę.Zadrżałam.Kto wzniósł tak potworną budowlę? Jak długo umieszczano te kamieniena niewyobrażalnych wysokościach ponad czarną i głodną ziemią? Czy domyślano się, żeprzetrwa ona całe wieki i że w jej napawającej grozą nawie ktoś na nowo zacznie składaćofiary? Nawet szakaludzie kulili się ze strachu na jej widok, a Oleander stał między nimi,przyciskając chude ręce do piersi i kręcąc głową, jakby błagał, żeby go stąd wypuszczono.W najwyższej wieży Katedry rozległ się jakiś dzwięk - niby odgłos jednego dzwonu -powtórzony przez echo, aż łoskot rozbił w kawałki zmrożone powietrze.Jedno z wielkichokien zajaśniało, jakby oświetlone od wewnątrz ogniem.Przez chwilę na tle labiryntuwzorów na szkle pojawiła się jaśniejąca sylwetka, jedną rękę sięgająca po płonące serce,drugą obejmująca szyję białego szakala.Dzwony rozbrzmiewały donośnie, podczas gdy tenuwięziony w szkle bóg Ascendentów zanurzał spojrzenie w noc.Rozległ się łoskot ogłuszającej eksplozji.Rozjarzone okna rozpadły się w drobnymak, biały ogień i dym buchał przez żelazne maswerki i topiące się szkło.Zatkałam uszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]