[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeden zDanów pośliznął się na ciele pobratymca, lecz Wali nie miał dośćmiejsca, by wyciągnąć broń i go dobić.Bez różnicy chwilę pózniejmężczyznę stratowały stopy kompanów.Z boku do natarcia przyłączali się kolejni woje, rzucającorężem, i wrażając ramiona w plecy towarzyszy w próbie zepchnięciaobrońców w głąb ścieżki.Wali popychał i był popychany.Co sił parł doprzodu, czuł jednak, że jego formacja ustępuje.Choć Danowie potykalisię i ślizgali na ciałach poległych, i tak mieli liczebną przewagę nadRygirami.Wali zrobił krok w tył, potem następny.Tuż przed sobą miałtwarze wrogów, rzucające mięsem, poprzysięgające śmierć, plujące, anawet próbujące ugryzć.Atoli ci z przedniego szeregu nie mogli zrobićprawie nic, by się wzajem razić.Byli zbyt blisko siebie, by choć kopaćsię po kostkach.Za plecami Waliego ktoś padł, potem kolejny, i przezdługość oddechu zdawało się, że mur runie niby maszt podczasdzikiego sztormu. Teraz, Hogni! Teraz! zakrzyknął Wali.I choć wołany niemógł go usłyszeć, był spostrzegawczym i doświadczonym wojem, którydobrze zapamiętał polecenia księcia. Teraz i po cichu polecił Hogni swym łucznikom.W pięciu wyszli zza osłony lasu i z odległości pięciu sążniwypuścili z góry salwę strzał na tyły duńskiego natarcia.Potemnastępną i jeszcze jedną.Dwóch Danów padło, potem trzech kolejnych,i jeszcze dwóch, nim choćby zorientowali się, że ich okrążono. Napierać! zakrzyknął Wali. Napierać!Danowie starali się wdrapać się na wal, by dosięgnąćłuczników, ślizgając się na ciałach towarzyszy, osuwając się i upadając.Aucznicy oddali kolejną salwę i jeszcze jedną.Wali naparł ramieniemna tarczę i pchnął co sił.Dun naprzeciwko stracił równowagę, arozpaczliwie szukając oparcia, pociągnął za sobą kompana.Rygirowiejęli nabierać rozpędu i kroczyć do przodu po leżących ciałach, dobijającich razami butów, włóczni i toporów.Wrogowie poszli w rozsypkę i rzucili się do ucieczki.AucznicyHogniego kontynuowali ostrzał, choć polecił im go zaprzestać.Sambowiem chciał i dla siebie zagarnąć część chwały, więc skoczył naścieżkę w pogoni za uciekającymi najezdzcami.Ludzie Waliego minęli go w biegu i tłumnie pognali zawrogiem.Krzyknął, by się zatrzymali.Wszak jakichś dwudziestuDanów przeprowadzało jeszcze manewr oskrzydlający, a Wali byłpewien, że niebawem zaatakują od tyłu.Nie było jednak szans, bypowściągnąć podkomendnych, którzy gorączkowo popędzili zaDanami, a za nimi większość kobiet i wiele dzieci, wymachująca podrodze kijami i nożami domowego użytku.Przepychając się przez nich, Wali podbiegł do końca ścieżki ispojrzał w dół, na dolinę za wzgórzem.Ani śladu Danów.Odruchowozerknął na gospodarstwo Disy.Wisiał nad nim tuman dymu.Zadrżał.Czy Disa była w stanie pobiec z poparzoną nogą? Czy Adisli udało sięją wyprowadzić w jakieś bezpieczne miejsce? Córka by jej niezostawiła, tego był pewien.Rozejrzał się wokół za wsparciem, atoli jedynym wojem wpobliżu był Bjarki, wciąż ledwo przytomny, związany tak mocno, żeniemal się dusił, okładany kijami przez kilkoro dzieciaków.Waliodpędził je od berserka, wciąż poszukując wzrokiem któregoś ze swychludzi. Bragi, do mnie! zakrzyknął co sił w płucach.Stary był jużjednak daleko, gnając w dół, ku łodziom Danów, zamiarującwyprowadzić je w morze, by uniemożliwić napastnikom ucieczkę.Znikąd pomocy.Zdjęła go zgroza, tłumiąc zmęczenie.Wali popędził kupłonącej zagrodzie niby smagany batem, szybciej niż kiedykolwiekwcześniej.19.KRESYDrengi dotarł na czas, by spojrzeć jeszcze w oczy najezdzców.Był jednak kmieciem, nie wojem, przeto leżał teraz obok koryta zwłasnym toporem zatopionym w piersiach.Stary Dun, Barth,najwyrazniej nie znalazł łaski u swych krajanów, bo spoczywałbezwładnie tuż obok Drengiego, jakby drzemał w słońcu.Mały Manniległ martwy na progu domostwa Disy, wciąż trzymając w ręce starysaks Waliego.Książę przymknął oczy i spróbował wziąć się w garść.Nie miałczasu na żałobę, musiał sprawdzić, co stało się z Adislą i jej matką.Wbiegł do tlącego się budynku.Danowie starali się podłożyć ogień,aliści dach z darni nie chciał się zająć, a dym wyglądał raczej jak tenunoszący się znad kupy łajna niż znad ognia.Disa leżała w łóżku,zamordowana.Krew była wszędzie, makabryczny szal czerwienispływał na przód białej koszuli kobiety.Gdy do niej podszedł,zobaczył, że poderżnięto jej gardło.Aż za dobrze potrafił sobiewyobrazić, co jeszcze ją spotkało z rąk zabójców.Przykucnął obok i wziął ją za rękę.Przez wiele lat była mumatką, a przynajmniej najbliższą mu osobą godną tego miana.Nieodezwał się ani słowem.Ten dzień zdążył już go nauczyć, jak to jest uwierzyć w sens walki i chwycić za broń dla sprawy większej odzwykłej grabieży.Wpatrywał się w oczy Disy i zdawało mu sięniemożliwym, że kiedykolwiek postąpi inaczej.Ku własnemuzaskoczeniu, nie zapłakał.Czuł w środku zbyt duży chłód, by uronićchoć łzę.Było to przeświadczenie, które zdawało się tkwić mu w gardleniby przeżuty kęs jadła, tamujące wszelkie uczucia.Już on odpłaci impięknym za nadobne! Adisla powiedziała, by zabił dla niej całą ichsetkę.O nie, na tym nie poprzestanie! Zarżnie duńskiego króla i to całejego śmierdzące plemię, zburzy ich domy i wypali ziemię żywymogniem.Danowie przez swe nikczemne uczynki spuścili ze smyczywilka.Wali w życiu nie czuł takiej determinacji.Atoli wpierw musiałuczynić zadość innym obowiązkom.Podszedł do wezgłowia i złożył pocałunek na czole Disy. Znajdę ją rzekł i wyszedł na dwór.Mijając na progu ciało chłopca, zmierzwił mu włosy i ucałował.Schylił się po saks, ale poniechał.Miast tego zacisnął palce dziecka narękojeści. Trzymaj go, jest twój.Wykorzystaj go w zaświatach.Idz dokomnat Freyji, nie Odyna.Posłyszał jęk.Podniósł wzrok.Drengi wciąż dychał.Podbiegłdo leżącego. Drengi, to ja, Wali.Niedoszły mąż Adisli ledwo zipał topór straszliwie rozorał mupierś, na ustach pieniły się krwawe bąbelki.Wali nie wiedział, co począć.Disa lub Jodis mogłyby możejakoś temu zaradzić, atoli jedna była martwa, a druga podziewała się niewiedzieć gdzie. Drengi, wyjdziesz z tego.Nie z takich ran woje sięwylizywali, sam widziałem.Dasz radę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]