[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tenzachwiał się i krzyknął, zaskoczony.Doyle wypalił, mierząc w ciemny, niewyrazny kształtatakującego zwierzęcia, które zaskowyczało i odskoczyło, zawodząc z bólu.Doyle wystrzelił ponownie, uciszając skomlenie.Mężczyzna barkiem sforsował drzwi.W świetle, które z zewnątrz dotarło do holu,doktor ujrzał nieruchome ciało ulicznika z jego ran płynęła krew, okrwawione szczękizastygły w grymasie śmierci, zaś w obnażonych, spiczastych jak u wilka kłach tkwił kawałekodgryzionego mięsa. O mały włos rzekł mężczyzna i obaj z Doyle'em wyszli z przerażającego domu.4.UCIECZKAJego wybawiciel przejął prowadzenie w obłąkańczej ucieczce mrocznymi alejkami.Nie znając innej drogi, Doyle nie miał wyboru, jak tylko pilnować, by nie stracić z oczufalującej peleryny nieznajomego.Pokonali jeden, drugi, trzeci zakręt.Wygląda na to, że wie dokąd biegnie pomyślał Doyle, widząc otaczające ich z obustron posępne, zapuszczone rudery i baraki.Znalazłszy się w brukowanej alejce, mężczyzna przystanął; Doyle, rozpędzony,znalazł się w połowie szerokości ulicy, zanim mężczyzna wciągnął go w dający schronieniemrok.Miał niewiarygodnie silny chwyt.Doyle chciał już coś powiedzieć, ale mężczyznauciszył go brutalnie i wskazał na narożnik poprzecznej alejki nie opodal.Zza narożnika wyłonił się ocalały zabójca w szarym kapturze.Skulony, poruszał sięwolno i z rozmysłem, wpatrując się uważnie w ziemię przypominał psa gończegopodążającego za tropem.Co mógł wypatrzyć? spytał sam siebie Doyle i nagle, z jeszczewiększym niepokojem, dodał: i jak mógł tu dotrzeć tak szybko?Doyle usłyszał delikatny brzęk stali o stal, gdy jego towarzysz, z twarzą wciąż ukrytąwśród cieni, wyjął z trzymanej w ręku laski ukryte ostrze.Doktor instynktownie sięgnął po rewolwer.Dłoń jego przyjaciela, zaciskająca się na rękojeści długiego ostrza, była nieruchoma,jakby wykuta z kamienia.Z lewej nadjechał powóz.W ich polu widzenia ukazały się cztery wielkie, czarnerumaki ich kopyta załomotały na bruku.Sześcioosobowy powóz był ogromny i czarny jaknoc.Nie było widać woznicy.Człowiek w szarym kapturze podszedł do powozu.Oknouchyliło się, ale z wnętrza nie popłynęło światło.Mężczyzna pokiwał głową, lecz trudno byłostwierdzić, czy cokolwiek powiedział ciszę nocy zakłóciło jedynie nerwowe parsknięciekoni.Szary kaptur odwrócił się od powozu i spojrzał w głąb alejki, gdzie oparci plecami omur, ukrywali się Doyle i jego towarzysz.Kaptur ruszył w ich stronę, zatrzymał się iprzechylił głowę jak pies nasłuchujący dzwięków o częstotliwości nieuchwytnej dlaczłowieka.Stał tak przez pewien czas, a mrożąca krew w żyłach pustka odnajdywała idealnywyraz w pozbawionym życia obliczu-masce.Doyle'owi dech zaparło w piersi.Coś tu jest nie tak pomyślał i nagle zrozumiał: niewidzi otworów na oczy.Drzwiczki czarnego powozu otwarły się.Powietrze wypełnił wysoki, krótki,przerazliwy pisk coś pomiędzy gwizdem a dzwiękiem rzadko wydawanym przez ludzkiestruny głosowe.Szary kaptur odwrócił się gwałtownie i wskoczył do powozu drzwiczkizatrzasnęły się, a rumaki pociągnęły ciężką karetę w dal.Opary oleistej mgły rozstąpiły się iwchłonęły ją z upiorną żarłocznością.Kiedy ucichł stukot kopyt, towarzysz Doyle'a wsunął broń na miejsce. Ki diabeł zaczął Doyle, oddychając ciężko. Jeszcze nie jesteśmy bezpieczni uciął półgłosem mężczyzna. Dobra nasza, ale chyba już czas zamienić parę słów. To wszystko, co możemy zrobić.Mężczyzna znowu oddalił się.Doktor nie miał innego wyjścia, jak tylko podążyć zanim.Trzymając się głębokich cieni, zatrzymywali się dwukrotnie, gdy ciszę przeszył wysoki,piskliwy gwizd dobiegający za każdym razem z większej odległości, pozwalając doktorowisnuć przypuszczenia, iż ich tropem podążało kilku zakapturzonych morderców.Doyle chciałjuż coś powiedzieć, ale skręciwszy za róg, natknął się na czekającą na nich dwukółkę.Nakozle siedział krępy woznica.Mężczyzna dał znak, a woznica odwrócił się.Miał paskudną,postrzępioną bliznę, przecinającą ukośnie prawą stronę twarzy.Skinął lekko głową, odwróciłsię do koni i strzelił z bicza, gdy mężczyzna otworzył drzwiczki ruszającego keba i wskoczyłdo środka. Wsiadaj, Doyle
[ Pobierz całość w formacie PDF ]