[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Słucham?- Proszę cię, William.Ja mogę wziąć ten dział.Nie byłprzekonany.-No nie wiem.- Jestem na to gotowa.Na pewno.- To zdecydowanie bardziej pracochłonne.- Wiem, jak to będzie wyglądać.No, William? Nie każ mibłagać.Kącik jego ust lekko się uniósł.- No dobra, to może być zabawne.- Padalec.- Dzięki.- No więc?- To może zrobimy tak: jeśli się sprawdzisz, dostaniesz tendział.Ogarnęła mnie fala radości i z trudem powstrzymałam sięprzed wyściskaniem go.Will jednak nie jest fanem uścisków.Poza tym Modowa Faszystka mogłaby sobie pomyśleć coś, cojuż pewnie wcześniej przyszło jej do głowy.- Wielkie dzięki.To świetnie! Wyszczerzył zęby.- Tylko nie waż się mówić, że nic dla ciebie nie robię.-Nigdywięcej, przyrzekam.To o czym mam napisać?- Nie dość, że dałem ci szansę sprawdzić się w tym dziale, tojeszcze muszę podsuwać ci pomysły? Chcesz, żebym cięniańczył?- O, cholera.-Co?- Zapomniałam zadzwonić do brata i pogratulować, że znówbędzie miał dziecko.- Które to już, dziesiąte?- Dopiero czwarte.- Może zrób z nim wywiad.- Ta, jasne.Odszedł, a ja zakręciłam się na krześle z radości.Kiedyskończyłam wirować, po raz setny sprawdziłam skrzynkęe-mailową, licząc na znak życia od agentki.Kiedy zobaczyłam,że nie ma nic nowego, powstrzymałam się od napisania jej: Ico? I co? I co?".Zamiast tego zadzwoniłam do brata.Pracujepo sto godzin tygodniowo w wielkiej prawniczej korporacji iprodukuje umowy kupna obligacji i świadectwa udziałowe.Aprzynajmniej mnie się tak zawsze wydawało.Nigdy nieprzywiązywałam do tego szczególnej uwagi.-Gilbert Blythe.- No proszę, naprawdę odebrałeś telefon.Nie wiedziałam, żejeszcze ci wolno.- Co tam, Kordelia?Tak chciała mieć na imię Ania z Zielonego Wzgórza, gdybyła dzieckiem.Gilbert od zawsze mnie tym dręczył.- Odpuść sobie.- Niby co? - spytał niewinnie.- Mówiłam ci, żebyś mnie tak nie nazywał.Zachichotał.- Mama pewnie przekazała ci wieści.- Powinieneś sobie podwiązać.- Co jest złego w dużej rodzinie?- Nic.Cieszę się twoim szczęściem.- W dzisiejszych czasach sporo osób decyduje się na dużerodziny.Sama powinnaś spróbować.- Bardzo śmieszne.- Jest pewnie nawet biuro randkowe dla ludzi, którzy chcąstworzyć liczne rodziny.Na przykład ta rodzinka z telewizji zdziewiętnastką dzieci i kolejnym w drodze.Wiesz, eDarling,wersja XL.Serce skoczyło mi do gardła.Trafił za blisko sedna.Ale chwila.może by to wykorzystać? Może w jakiś sposóbudałoby mi się dowiedzieć czegoś więcej o kojarzeniumałżeństw, a przy okazji dostać awans.- Chcesz mi mało delikatnie powiedzieć, że powinnam sięzalogować na jakiś portal randkowy?- Twierdzisz, że jeszcze tego nie zrobiłaś? Myślałem, że takpoznałaś Stuarta.- %7łarty się ciebie dzisiaj trzymają, co?Gdyby tak napisać artykuł o współczesnych kobietachdecydujących się na małżeństwa aranżowane? Oczywiście nieo Blythe & Company, ale gdybym namierzyła jedną z tychkobiet, o których czytałam w internecie.- Staram się, jak mogę - odparł Gilbert.- Może wpadniesz naobiad w przyszłym tygodniu? Dziewczynki o ciebie pytały.-Jasne, świetny pomysł.Słuchaj, Gil, muszę kończyć.Mamartykuł do napisania.- Jasne.Zadzwoń do Cathy w sprawie obiadu.- Nie ma sprawy.Dwa dni pózniej miałam teczkę pełną informacji i trzyumówione spotkania: jedno z pośredniczką matrymonialną idwa z najprawdziwszymi wyswatanymi małżeństwami.Biuro pośredniczki znajdowało się w niewielkim lokalu zwitryną wychodzącą na ulicę pełną indyjskich restauracji iwonnych sklepików.Już wcześniej tam byłam - na tę ulicęmożna było dojść pieszo z miejsca, gdzie mieszkałam zeStuartem (i gdzie on pewnie nadal mieszkał).Restauracjaindyjska, z której zawsze zamawialiśmy jedzenie, znajdowałasię zaledwie przecznicę dalej.Wokół mnie unosił się zapachwspomnień.Czułam się zestresowana, dzwoniąc do drzwi,chociaż był sam środek dnia pracy i Stuart na pewno był dalekostąd.Rozległo się brzęczenie, drzwi się otworzyły.Za stan-dardowym biurkiem stała bardzo niska kobieta o pomar-szczonej twarzy koloru czekolady.W jej czarnych włosachwidać było siwe pasma.Były zaczesane do tyłu nad jej wy-sokim czołem i spięte w kok jak u nauczycielki.Miała na sobiegranatowy blezer i szal w kolorze szafranowym luzno owiniętywokół szyi.- Pani Gupta? Uśmiechnęła się szeroko.- Pani Blythe, jak sądzę? -Panna Blythe.Tak.- A tak.Panna.Co za głupie określenie, prawda?- Chyba tak.- Usiądzie pani? - spytała, wykonując zamaszysty ruch.Zajęłam jedno z czarnych krzeseł biurowych naprzeciwjej biurka.Wyciągnęłam notes i długopis i położyłam je nakolanach.- A więc - zaczęła pani Gupta - chciałaby pani napisać onaszym biurze?- Tak, zgadza się.- Nagle zobaczyłam komodę za jejplecami.Były na niej trzy komputery Applea.Na ich wielkichmonitorach widać było mniejsze prostokąty, a na nich widoki zkamer przedstawiające kobiety ze słuchawkami na uszach.O co biega?Pani Gupta podążyła za moim wzrokiem i obejrzała się przezramię.- Ach, to moje pszczółki-swatki.- Słucham?- Pracują w biurze obsługi klienta w Bangladeszu.W razie gdyby czyjeś małżeństwo potrzebowało naprawy?- Czyli nie kojarzy pani małżeństw osobiście? Uśmiechnęłasię.- Kiedyś każdą parą zajmowałam się osobiście.Ale dziś, wdobie internetu, możemy pomóc o wiele większej liczbie osób.- To znaczy, że aranżowanie małżeństw to duży rynek?- Duży rynek? Tak, chyba tak.Wolimy jednak nazywać jemałżeństwami planowanymi.- Ze względów marketingowych?- Można tak to ująć.Młodzi ludzie są pod silnym wpływemwspółczesnej kultury.Pojęcie małżeństwo aranżowane"wydaje się niektórym zbyt staroświeckie.To coś, co robili ichrodzice i dziadkowie.- Czy młodzi ludzie sami podejmują decyzję o aranżowaniumałżeństw?- Oczywiście, panno Blythe.Młodzi ludzie tego właśniechcą.Sama pani zobaczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]