[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rdzawa sierść końskiego zadu lśniąca połyskliwie w słońcu przy-pomniała tamto popołudnie sprzed lat.Koń wtedy szedł leniwie, bryczkaskrzypiała, stangret cmokał beznamiętnie, raczej z przyzwyczajenia niż zpotrzeby, na kasztanka, który tak samo niewiele sobie z tego cmokaniarobił, jak i z obowiązkowego trzaskania batem.%7łółty pył unosił się spodopieszale stawianych kopyt, senna cisza popołudnia zawisławypłowiałym błękitem nieba, nastrajając do drzemki.Lato było w pełni.Jarzębiny, z rzadka powtykane między rojnepszczołami lipy, barwiły się złotawym rumieńcem.Od pól ciągnęłamocna woń zwarzonych upałem traw i rozległych rżysk.- Dużo u was folwarcznych dzieci? - starałam się nawiązać rozmowę zchłopem na siodle.- Uhm, będzie tego.- A majątek duży?- Ehe, pewno.Zamilkłam, rozglądając się po okolicy.Było mi markotno.W War-szawie zostawiłam bliskich, a sama miałam tu pozostać kilka miesięcy,organizując coś w rodzaju przedszkola dla folwarcznych dzieci.Tęposadę załatwił mi przez swojego ojca Jerzy.Wtedy jeszcze niewiedziałam, że będzie ona jedynie fikcją.Kelnerka w mini przyniosła wreszcie następną szklankę herbaty.Wózza oknem posuwał się wolno brzegiem szosy.Kierowcy ciężarówekwskakiwali zręcznie do swoich ochlapanych błotem pojazdów.Wyprostowałam się powoli w krześle, sprawdzając, czy ból wkręgosłupie się zmniejszył, i odgrzebywałam dalej tamten czas.Pozostały obrazy, zapachy i nastrój tamtego popołudnia.%7ływe ibarwne, jakby to działo się zaledwie wczoraj.Nawet gesty i słowa ludziprzetrwały we mnie, a także smak owoców dojrzewających na matach wzaniedbanych, osnutych pajęczyną salonach.Dwór przybliżał się wyspą bujnej zieleni.Droga przemieniała się waleję gęsto sadzonych lip, tworząc mroczny, odurzający zapachem tunel.Stangret wyprostował się w kozle.Cmoknął razno na konia, ujął zfasonem lejce i końcem bata uwieńczonego wystrzępionymi resztkamiczerwonego pompona odstraszał gorliwe gzy z końskiego zadu.Pozłotawej skórze zwierzęcia przebiegały dreszcze.Biała fasada pałacyku wyłaniała się zza drzew podobna do teatralnejdekoracji z nieodzownymi różami na klombie i fotelami na tarasieplecionymi z biało malowanej wikliny.Patrzyłam wówczas na ten sielankowy obrazek z lękiem i smutkiem,chociaż w kieszeni wiatrówki szeleścił pod palcami list Jerzego z obiet-nicą, że wkrótce mnie odwiedzi, a gdy tylko skończy się wojna -pozostanie ze mną na zawsze.Kelnerka niecierpliwiła się, wymachując przed nosem serwetkąkiwającemu się nad kuflem piwa facetowi w drelichowych spodniach iwatowej kurtce.- Płaci pan czy nie? Ile razy mam powtarzać, że traktorzystom wódkinie sprzedajemy? No, więc płaci pan i wynocha z porządnego lokalu.Mężczyzna patrzył na nią z nienawiścią w mętnych oczkach podkędzierzawą tłustą czupryną.- Hrabina się znalazła!.Patrzcie, już człowiekowi pracy ugasićpragnienia w ludowej gospodzie nie pozwalają.Więc dla kogo są teludowe gospody?Bufetowa duża i piersiasta chichotała za ladą układając na półmiskupołówki jaj na twardo.- Daj spokój, Jola, niech sobie siedzi, bo jeszcze kuflem szkodę jaką wlokalu wyrządzi.Kelnerka, wzruszywszy ramionami, pochyliła się nad stolikiem, cośtam gryzmoląc na bloczku ołówkiem.Przywołałam ją skinieniem głowy.Miała krótko przycięte włosykoloru palonej kawy.Wręczyła mi bez słowa wcześniej przygotowanyrachunek i nie odwzajemniła uśmiechu.Wydała sumiennie co do groszaresztę z pięćdziesięciu złotych i odeszła, udając, że nie widzipodsuniętego jej napiwku.I znów znalazłam się za kierownicą.Ból w kręgosłupie był mniejdokuczliwy, słoneczny, ciepły ranek nastrajał optymistycznie.Sięgnęłamdo torebki po puderniczkę.Przeciągnęłam wargi różową szminką,przejechałam puszkiem po nosie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]