[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez moment czuję się tak, jakbym to ja przeniosła się w czasie, jakbymprzeżywała chwilę, która już się wydarzyła, lecz kiedy spoglądamna zwisający bezwładnie koc, wiem, że znajduję się tutaj i teraz.Następnego ranka pada deszcz.Otwieram drzwi pracowni i druciane skrzydła już na mnie czekają, kołysząc się w szarym świetle poranka.Włączam radio.Dobiegają mnie dzwięki etiud Chopina, toczące się jak fale po piasku.Wkładam kalosze i gumowy fartuch,obwiązuję włosy chustką.Myję moją ulubioną formę i pokrywę, odkrywam kadz.Sięgam do środka i mieszam ciemnoczerwoną masę.Zanurzam formę w kadzi, po czym ostrożnie ją wyjmuję, odcedzającwodę.Stawiam formę na brzegu kadzi, by woda mogła swobodniespłynąć i pozostawić warstwę włókna.Podnoszę pokrywę i przyciskam formę do kawałka filcu, poruszając nią leciutko.Po chwili napilśni pojawia się papier, delikatny i lśniący.Przykrywam go drugimkawałkiem filcu, moczę i powtarzam wszystko od początku: zanurzam formę, wyjmuję, odcedzam, przelewam papier na filc.Zatracam się zupełnie w tej monotonnej czynności, a nad odgłosami kapiącej wody i padającego deszczu unosi się muzyka Chopina.Kiedymam już cały stos papieru i filcu, przyciskam go prasą.Wracam dodomu i zjadam kanapkę z szynką.Henry czyta.Alba jest w szkole.Po lunchu staję przed skrzydłami z zapasem świeżego papieru.Zamierzam pokryć nim druciany szkielet.Papier jest wilgotny,ciemny i łatwo się rwie, ale pokrywa szkielet jak skóra.Skręcam gow ścięgna i sznury, które łączą poszczególne elementy.Konstrukcjaprzypomina teraz skrzydła nietoperza, pod delikatną warstwą papieru widać wyraznie druciany szkielet.Suszę papier, którego nie wykorzystałam, ogrzewając go na stalowych płytach.Potem zaczynamrozrywać go na paski, pióra.Kiedy skrzydła wyschną, przyszyję je,jedno po drugim.Zaczynam malować paski, czarne, szare i czerwone.Upierzenie dla groznego anioła, latacza śmierci.Tydzień pózniej, wieczorem:HENRY: Clare namówiła mnie, żebym się ubrał, i poprosiła Gome-za, by zaniósł mnie do pracowni.Oświetla ją chyba setka świec,które stoją wszędzie: na stołach, podłodze, parapetach.Gomez sa-443dza mnie na kanapie i wraca do domu.Na środku pracowni z sufitu zwisa białe płótno.Odwracam się, by zobaczyć, czy Clare przygotowała projektor, ale nic takiego nie dostrzegam.Clare ma na sobie ciemną sukienkę, a kiedy porusza się po pracowni, jej twarzi ręce lśnią bielą.- Chcesz kawy? - pyta.Nie piłem kawy od czasu pobytu w szpitalu.- Jasne.Nalewa dwie filiżanki, dodaje śmietankę.Dotyk ciepłej filiżankijest tak przyjemnie znajomy.- Zrobiłam coś dla ciebie - mówi Clare.- Stopy? Bardzo mi się przydadzą.- Skrzydła - mówi, zrywając białą zasłonę.Są ogromne, poruszają się lekko w blasku świec.Są ciemniejszeniż ciemność, grozne, lecz jednocześnie pełne tęsknoty, wolności.Przepełnione poczuciem, że stoję twardo na własnych stopach, biegnę, zrywam się do lotu.Marzeniem o tym, że mogę przechytrzyć siłę grawitacji, wznieść się nad ziemię.Wszystkie te marzenia powracają w zalanej ciepłym blaskiem pracowni.Clare siada obok mnie.Czuję, że patrzy na mnie.Skrzydła są milczące, mają wyszczerbione krawędzie.Nie potrafię wydusić z siebie ani słowa.Siehe, ich le-be.Woraus? Weder Kindheit noch Zukunft / werden weniger.Uberzdhliges Dasein / entspringt mir Herzen.(Patrzaj, żyję.A z czego? Ani dzieciństwa ubywa, ani jutra.W przytomności mej nadliczbowe bycie z serca mi bije11).- Pocałuj mnie - mówi Clare.Odwracam się do niej, do bladej twarzy i ciemnych ust, i zanurzam się, lecę, jestem uwolniony: w przytomności mej nadliczbowe bycie z serca mi bije.R.M.Rilke, Elegie duińskie, przekład Adam Pomorski (przyp.tłum.).SNY O STOPACHPazdziernik / listopad 2006 (Henry ma 43 lata)HENRY: Zni mi się, że jestem w Newberry i oprowadzam po bibliotece grupę studentów z Columbia College.Pokazuję im inkunabuły, najwcześniejsze księgi: fragment Gutenberga, Grę w szachy Caxtona, Eu-sebiusa Jensena.Wszystko idzie świetnie, zadają mi bardzo wnikliwepytania.Szukam na wózku specjalnej książki, którą właśnie znalazłemna regale; nawet nie miałem pojęcia, że posiadamy coś takiego w naszych zbiorach.To ciężka czerwona księga.Nie ma tytułu, tylko numer katalogowy CASE WING fZX 983.D 453 wytłoczony złotempod insygniami Newberry.Kładę pudełko na stole i rozkładam filcową podkładkę.Otwieram pudełko, a tam, różowe i zdrowe zupełnie,leżą moje stopy.Są zaskakująco ciężkie.Kiedy kładę je na filcu, zaczynają ruszać palcami, jakby chciały powiedzieć: Cześć", i pokazać,że nadal to potrafią.Zaczynam o nich opowiadać, rozwodzę się nadzwiązkiem moich stóp z osiągnięciami wczesnej sztuki drukarskiejw Wenecji.Studenci robią notatki.Jedna z nich, ładna blondynkaw wyszywanym lśniącymi cekinami topie, pokazuje na moje stopyi mówi: Spójrzcie, one są całe białe!".To prawda, skóra zupełnie zbielała, stopy są martwe i nieruchome.Ze smutkiem notuję w pamięci, żeby następnego ranka od razu wysłać je do działu konserwacji zbiorów.W moim śnie biegnę.Wszystko jest w porządku.Biegnę wzdłużjeziora, zmierzając na północ.Czuję, jak wali mi serce, płuca445wznoszą się i opadają rytmicznie.Poruszam się z gracją.Co zaulga, myślę.Byłem przekonany, że już nigdy nie pobiegnę, a tuproszę.Czuję się rewelacyjnie.Ale nagle wszystko się psuje.Zaczynają mi odpadać częściciała.Najpierw lewa ręka.Pochylam się, podnoszę ją, otrzepujęz piasku i przyczepiam z powrotem, ale nie trzyma się zbytmocno i po jakimś kilometrze znów odpada.Niosę ją więcw drugiej ręce, myśląc, że może kiedy wrócę do domu, uda misię przyczepić ją mocniej.Ale potem odpada mi druga ręka i jużnie mogę podnieść żadnej z nich.Biegnę więc dalej.Nie jest takzle, nic mnie nie boli.Po chwili uświadamiam sobie, że oderwałmi się penis i wpadł do prawej nogawki spodni od dresu, gdziepodskakuje denerwująco, uwięziony przez gumkę przy kostce.Nic nie mogę na to poradzić, więc postanawiam nie zwracać naniego uwagi.Po chwili czuję, że moje stopy zupełnie się pokruszyły i jak kamienie trą o wnętrze adidasów.Jeszcze parę kroków i łamią się w kostkach, a ja padam twarzą na ścieżkę.Wiem, że jeśli tak zostanę, to stratują mnie inni miłośnicy joggingu, więc zaczynam się toczyć.Docieram w końcu do jeziorai fale wciągają mnie pod powierzchnię wody.Budzę się, ciężkodysząc.Zni mi się, że tańczę w balecie.Jestem primabaleriną.W garderobie Barbara pomaga mi włożyć różową spódniczkę.Barbara,była garderobiana mojej mamy, to twarda kobieta i choć stopybolą mnie jak cholera, nie skarżę się, gdy wciska je w różowe ba-letki.Kiedy kończy, podnoszę się z krzesła i zaczynam krzyczeć. Nie bądz mięczakiem", mówi Barbara, lecz w końcu lituje sięnade mną i robi mi zastrzyk z morfiny.W drzwiach garderoby pojawia się wujek Ish i razem ruszamy niekończącym się korytarzem.Wiem, że bolą mnie stopy, mimo że ich nie widzę ani nieczuję.Pędzimy dalej i nagle staję w kulisach.Spoglądam na scenę.Grają Dziadka do orzechów, a ja tańczę partię WieszczkiCukrowej.Z jakiegoś powodu zaczyna mnie to wściekać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]