[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Słusznie.- Brody westchnął cię\ko.- Ale zało\ę się, \e kiedy dowiemy się, do kogo i po coprzyjechała, szybko znajdziemy zabójcę.Patrząc na mokre ślady stóp na podłodze, zastanawiałem się, czy zabójca nie znalazł ju\ nas.Brody zaoferował się, \e popilnuje przychodni, tymczasem ja miałem kupić kłódkę, a potem pójść dohotelu i coś zjeść.- Niech pan odpocznie - powiedział, stawiając krzesło pod drzwiami i siadając.- Kiepsko panwygląda.Nie wiem, czy kiepsko wyglądałem, ale na pewno się tak czułem.Bolało mnie ramię, byłemzmęczony i od śniadania nic nie jadłem.Duncan podrzucił mnie do sklepu; Brody twierdził, \e będziejeszcze otwarty.Przestało padać, ale wiatr nie ustał i gdy jechaliśmy przez miasteczko w stronę portu, rangęroverem huśtało jak na morzu.Telefony wcią\ nie działały, więc po\yczyłem od Duncana radiotelefon izadzwoniłem do Jenny.Sygnał był słaby i kiedy się wreszcie dodzwoniłem, znowu włączyła się pocztagłosowa.A co myślałeś? śe będzie siedziała i czekała, a\ się odezwiesz?Rozczarowany oddałem telefon Duncanowi.Bez słowa, zamyślony, schował go do kieszeni.Odnaszej ostatniej rozmowy był dziwnie milczący.I rozkojarzony do tego stopnia, \e kiedy mijaliśmy sklep,musiałem mu przypomnieć, \eby się zatrzymał.- Przepraszam - rzucił w zadumie.Gdy wysiadałem, nawet się nie uśmiechnął, ale có\, wcale mu się nie dziwiłem, bo myślał ju\ pewnieo kolejnej samotnej nocy w przyczepie.- Niech pan na mnie nie czeka, wrócę piechotą.Zwie\e powietrze dobrze mi zrobi.- Panie doktorze? - Nie zdą\yłem jeszcze zamknąć drzwiczek.- Tak? - spytałem, walcząc z wiatrem.Ale Duncan nagle zmienił zdanie.- Nie, nic.Niewa\ne.- Na pewno?- Takie tam.głupoty.- Uśmiechnął się z zakłopotaniem.- Pojadę zmienić sier\anta.Zabije mnie,jeśli się spóznię.Niewiele brakowało i bym go przycisnął.Ale doszedłem do wniosku, \e jeśli zechce mi powiedzieć,prędzej czy pózniej i tak powie.Gdy odje\d\ał, podniosłem rękę, ale nie wiem, czy to widział.Popatrzyłem na sklep.W środku paliłosię światło, a na drzwiach wisiała tabliczka z napisem: Otwarte.Gdy je otworzyłem, zadzwięczałdzwoneczek.W środku spoczywały stosy ukrytych skarbów, konserw, narzędzi i artykułów spo\ywczych.Ich zapach przeniósł mnie do dzieciństwa i znowu poczułem odurzający aromat sera, zapach świec i zapałek.Za porysowaną drewnianą ladą nad paczką nierozpakowanych zup w puszce pochylała się jakaś kobieta.- Chwileczkę.- Wyprostowała się i dopiero wtedy ją rozpoznałem.Karen Tait.Zapomniałem, \e towłaśnie ona prowadzi sklep.Bez alkoholowych rumieńców wyglądała jeszcze gorzej: na jej zniszczonej przez wiatr twarzypozostał jedynie cień dawnej urody.Uśmiechnęła się niechętnie, a właściwie tylko zaczęła się uśmiechać, bokiedy zobaczyła, kto przyszedł, natychmiast przestała.- Ma pani kłódki? - spytałem.Ruchem głowy wskazała półkę na końcu sklepu, gdzie w na chybił trafił poustawianych pudłachle\ały artykuły \elazne.- Dziękuję.Nie odpowiedziała.Gdy grzebałem w pudłach pełnych śrub, nakrętek i gwozdzi, czułem na sobie jejwzrok, niechętny, a nawet wrogi.Ale znalazłem to, czego szukałem: cię\ką kłódkę i łańcuch na szpuli.- Mógłbym prosić metr tego?- Przecinarki są tam.Nie byłem pewien, czy przetnę łańcuch jedną ręką, ale nie zamierzałem jej o nic prosić.Poszperałemwokoło i na sąsiedniej półce, tu\ obok starego drewnianego pręta mierniczego, znalazłem przecinarkę.Wcią\czułem, \e Karen na mnie patrzy, mimo to odmierzyłem metr łańcucha i oparłszy uchwyt przecinarki o udo,jakoś go przeciąłem.Potem odło\yłem wszystko na miejsce i podszedłem do lady.- I jeszcze to - powiedziałem, wskazując du\ą czekoladę w gablotce.Bez słowa nabiła cenę, patrząc,jak wyjmuję banknot z portfela.- Nie mam reszty.Szuflada kasy była otwarta: le\ały w niej monety i banknoty o mniejszych nominałach.A onapatrzyła na mnie z wyzywającą miną.Schowałem portfel i poszperałem po kieszeniach.Gdy odliczyłem pieniądze, pociągnęła za wajchękasy.Powinna była wydać mi resztę, ale nie chciałem wykłócać się o drobne.Wziąłem zakupy i ruszyłem dodrzwi.- Chce pan ur\nąć się tabliczką czekolady?- Słucham? - spytałem, nie wierząc własnym uszom.Ale ona tylko na mnie spojrzała, kwaśno i bez słowa.Wyszedłem spokojnie, chocia\ korciło mnie,\eby trzasnąć drzwiami.Wcią\ kipiąc gniewem, zastanawiałem się, czy nie wrócić od razu do przychodni.Ale Brody nalegał,\ebym najpierw coś zjadł.Miał rację, poza tym nie sądziłem, \eby ktoś spróbował czegoś, kiedy inspektorstał na stra\y.Spacer dobrze mi zrobił.Wcią\ mocno wiało, ale przynajmniej przestało padać; było chłodno, świe\oi przyjemnie.Zanim dotarłem do hotelu, złość trochę mi przeszła.Z okien biło przyjazne światło, a wdrzwiach powitał mnie zapach świe\ego chleba i palącego się torfu.Minąłem majestatycznie tykający zegar iposzedłem poszukać El-len.W barze jej nie było, ale z kuchni dochodziły przyciszone głosy.Głos Ellen i jakiegoś mę\czyzny.Gdy zapukałem, umilkły.- Chwileczkę! - zawołała Ellen.Po chwili otworzyła drzwi.Otoczył mnie dro\d\owy zapach ciepłego chleba.- Przepraszam.Wyjmowałam chleb z pieca.Była sama.Ten, z kim rozmawiała, musiał wyjść kuchennymi drzwiami.Szybko odwróciła się izaczęła wyjmować chleb z forem, ale zdą\yłem zauwa\yć, \e płakała.- Wszystko w porządku? - spytałem.- Tak.- Wcią\ stała tyłem do mnie.Zawahałem się i podniosłem czekoladę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]