[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zapewne, parę razy do rokuszło się z ojcem na Kopiec Unii albo na Górę Piaskową, ale nigdy w czasie wypadówpośrodku dnia nauki.W takich godzinach wystarczyły tylko nagle otwarte możliwości.Przezosiem lat gimnazjalnych byłem tam niezliczoną ilość razy, a oprócz niskich żywopłotów, zaktórymi błękitniała panorama miasta, i cienia wielkich kasztanów nic z tego miejsca niepamiętam.Bo też nie było to właściwie miejsce, ale stan doskonały, dający się w swejintensywności zestawić chyba tylko z pierwszym dniem wakacji jeszcze nie tkniętym, nienapoczętym, przed którym serce zamierało w słodkim oszołomieniu, ponieważ wszystkomiało się dopiero stać, ale zarazem pojawiała się skłonność do trwonienia czasu,rozpostartego oceanicznie na cały lipiec i sierpień.Natomiast Wysoki Zamek otwierał sięprzed nami na jedną tylko godzinę, każdą więc minutą należało się nasycić, wyssać ją doostatka, wypełnić sumienną bezczynnością, pilnym nieróbstwem, tonęliśmy w nim,dawaliśmy się mu nieść, jak ciepłej rzece, pod niebem w chmurach, to nie był rozmodlony,skromny raj chrześcijański, ale raczej nirwana żadnych pokus, zachceń, błogość, dziejącasię sama przez się nawet nasze gardła, zdarte w porykiwaniu na przerwach, ogarniał widaćów wiew nie z tego świata, bośmy wprawdzie wrzeszczeli trochę, ale doprawdy z nawykutylko, nie z przekonania.Chodziliśmy tam, właśnie po wzgórzystym terenie za Piaskową Górą, także na lekcjachprzyrody, ale to było coś zupełnie innego, dla mnie zwłaszcza, który miałem zawsze napieńku z roślinami.Przyrodnik nasz, Noskiewicz, nadziwić się nie mógł, jak to mi przyklasyfikowaniu z kluczem Rostafińskiego w ręku, trawy i bodiaki zmieniały się nieomal wrododendrony.Okrytozalążkowe, nagozalążkowe same te nazwy są mi wstrętne, nie wiemczemu; przyparty do muru, wybełkotałbym, że rośliny denerwują mnie.Są to przecież jakbykrewniacy nasi, zawsze i ze wszystkiego zadowoleni czy gorzej jeszcze: tacy, którym jestzupełnie wszystko jedno.Z myszami, z lwami, z mrówkami nawet dzielimy masę kłopotów,boimy się, pożądamy, wysilamy, a roślinna obojętność na los wydaje mi się zdradą wspólnejsprawy.Czyżbym tak osobliwe poglądy żywił w dwunastym roku życia? Chyba nie, a jednakniechęć nic doprawdy nie mającą wspólnego z przymusem jedzenia szpinaku żywiłemdla tych zielonych pobratymców naszych od niepamiętnych lat.Wracając do gimnazjum z podobnej sjesty, dostrzegało się dopiero, jak małe jest boiskoszkolne, teren wydeptany do upadłego, poziomo zniwelowany, bo wcięty w pochyłość zboczaWałów.Ogrodzony był tylko kamiennymi niskimi pachołkami, połączonymi grubymisztabami z żelaza żadna przeszkoda, ale nie wolno było tej granicy przekraczać.Trzebawięc było wykorzystywać przestrzeń zamkniętą, i to nie pomijając ani centymetra.Od stronywolnego świata przychodził przekupień ciastek i wraz z nimi dostarczał nam słodyczyhazardu.Dwu z nas wpłacało mu po pięć groszy, on zaś, pobrzękawszy znaczącomiedziakami w kieszeni brudnawego fartucha, wyjmował ich garść i liczył para nie para;ten, kto wybrał właściwie, wygrywał i zjadał natychmiast dziesięciogroszowe ciastko.Mniejeść ich nie było wolno nigdy.Można się było zatruć tak twierdził ojciec.Nieprzeciwstawiałem mu się, chociaż koledzy jakoś wszyscy pozostawali przy najlepszymzdrowiu.Pod samym murem budynku biegła ze zbocza kilkumetrowa obetonowana rynna,ścieraliśmy na niej obcasy i zelówki, ześlizgując się, włażąc, zjeżdżając i włażąc bez końca,to znaczy od dzwonka do dzwonka.Poza tym obluzowaliśmy wszystkie sztaby, głuchowcementowane w betonowe pachołki, otarliśmy omal nie powiedziałem obgryzliśmy) koręz okalających boisko drzew, byliśmy więc jakby zbiorowym opatem Farią z powieściDumasa.Gdyby można skoncentrować jakoś energię wszystkich gimnazjalistów świata,dałoby się pewno ziemię przewiercić i wysuszyć oceany, ale najpierw trzeba by tegonajsurowiej zabronić.Nakreśliłem tu coś w rodzaju propozycji esejów pod tytułami Gimnazjum jakosubkultura i Gimnazjum jako żywioł.Ale było jeszcze czymś innym, bo wszakspołecznością.Zapewne.I, jak każda społeczność, rządziliśmy się zarówno prawem legalnymmając demokratycznie obierany samorząd, z wójtem na czele, ze skarbem i skarbnikiem(którym byłem czas jakiś) i dyżurnymi na lekcjach, jak i tym innym rodzajem prawidłowości,autonomicznych już, które powstawały jakoś i działały same.W hierarchii tych ostatnich dwabyły wyrazne stanowiska; ofermy i klasowego wesołka.Ofermą zostawało się z klasowegowyroku, nieoficjalnego, ale i bezapelacyjnego.Kandydatem idealnym był ktoś tłusty,niezgrabny, kogo można by z lekka maltretować, w sposób nieokrutny zresztą tak tylko,aby pamiętał, kim jest; jeśli godził się z nominacją, mógł sobie żyć zupełnie możliwie.Klasamiała zazwyczaj jedną tylko ofermę, zupełnie jakby ich liczba mnoga na nią samą rzucałajakieś niekorzystne światło.W naszej przez długie lata stanowisko to było obsadzonepodwójnie, wyjątek potwierdzał jednak regułę, szło bowiem o blizniaków, braci F.,przedstawiali tedy jedną jak gdyby osobę, w dwu chodzącą ciałach, byli więc jednym ofermą,tylko powtórzonym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]