[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A jeśli nie odpo-wiada ci taki układ, to wynoś się stąd.Steen strzyknął śliną i spojrzał w kierunku stoją-cego nieopodal Johna Morrisa.Tamten nieznaczniekiwnął głową na znak potwierdzenia.- W porządku, McCloud - uśmieszek na twarzySteena nie rozgrzał bynajmniej lodowatego chłodu je-go orzechowym oczu.- Po prostu nie wiedziałem, żewybory szefa już się odbyły.Raz jeszcze strzyknąwszy śliną, skrzyknął kilku ludzii wraz z nimi zajął się wykonywaniem poleceń Logana.Zbliżył się Morris.- Później z nim porozmawiam.Już więcej nie spra-wi ci kłopotów.- Wyjaśnij mu wszystko, John - Logan poprawiłkapelusz na głowie.- Gdybym to ja zaczął zabawiaćsię z nim w nauczyciela i ucznia, Steen mógłby się je-szcze zdenerwować i podjąć jakąś nierozważną decy-zję.Wskoczył na konia i pokłusował w kierunku stada.Krnąbrni kowboje byli najmniejszym z jego proble-mów.Przede wszystkim musiał obmyślić plan, jak oto-czyć stado, zerwać je na nogi i popędzić na północ,ku ranczom.W tej okolicy nie było bowiem ani trawy,ani naturalnych zbiorników wodnych.Co zaczęła śnie-życa, mogły dokończyć głód, zimno i pragnienie.Bydło ryczało i muczało, a dźwięki te układały sięw muzykę dla uszu.Istniała nadzieja na zwycięstwow tej walce, walka zaś była jego żywiołem.Właśniew ustawicznej walce uczynił swe ranczo największymna tych terenach.A teraz ufał, że przetrwa równieżtę straszną zimę.Widział swe piętna na zadach naj-bliższych sztuk i jego serce rosło.8Lało.Woda spływała po podwiniętych kresach ka-pelusza, by potem szeroką strugą spadać na przód i rę-kawy nieprzemakalnego płaszcza.Ten zaś jedyniez nazwy chronił przed deszczem, gdyż wilgoć wdzie-rała się wszędzie i oblepiała ciało nieprzyjemnymchłodem.John Morris spojrzał na ołowiane niebo.-Wygląda na to, że prędko nie przestanie.Logan również zadarł głowę i natychmiast jego wą-sy przemokły jak szczotka wrzucona do balii.- Jest dużo cieplej niż tydzień temu, kiedy zaczę-liśmy spędzanie stad i czuć zapach wiosny.Przez ostatnie pięć dni grzało prawdziwie wiosennesłońce i stopiło prawie cały śnieg.Białe jęzory i płaty,jakie się jeszcze ostały, rozpuszczał teraz deszcz.Dzie-siątki tysięcy racic przemieniło mokrą ziemię w trzę-sawisko.Gdzie przeszło stado, zostawał jałowy pas,jak po szarańczy.Ale widok ten radował serca ran-czerów.Patrząc na morze grzbietów i łbów, patrzylina swoją teraźniejszość i przyszłość.Każdy z tychotrzebionych byczków wart był na wolnym rynkuczterdzieści dolarów.Pete poprawił swoją czerwonąchustę, której końcami wiatr chłostał go po twarzy, poczym zwrócił się do Logana:- Chłopcy na razie obrachowali ubytki na okołotysiąc sztuk.Liczba ta z pewnością się zwiększy.Mężczyźni zamilkli.Porzucili rozważania o zy-skach, by zająć się wstępnym podsumowaniem strat.Z padłej sztuki można było ściągnąć skórę, ale jej cenaw porównaniu z ceną żywca była doprawdy gro-szowa.- I nikt jeszcze nie wie, ile właściwie straciliśmysztuk na tych przeklętych ogrodzeniach owczarza -zakipiał Bromley.- Myślę, że skoro stary Thorn nie żyje, jego rodzinasprzeda ranczo i wyniesie się stąd - powiedziałMorris.- Trzymają się tego miejsca, niczym rzep psiegoogona! - ciągnął Ed Bromley.- Wdowa i dzieci bylibyostatnimi głupcami, gdyby powiedzieli sobie, że prze-trzymają.- Wszystko wskazuje na to, że tak właśnie sobiepowiedzieli - rzekł Logan, przypominając sobie twar-de słowa i nieugiętą postawę Katherine.Bromley wyjął zza pazuchy prymkę tytoniu i wło-żył ją do ust.- Thorn też uważał, że przetrzyma - powiedział,żując swój specjał - i dobrze wiecie, co mu się przy-trafiło.Ponury uśmieszek mężczyzny zaskoczył Logana.Znał tego ranczera od sześciu lat i nie widział w nimmateriału na mordercę.Gaduła, ale nieskory do czy-nów, tak mniej więcej oceniał dotąd sąsiada.Czyżbysię mylił? Pochylił głowę.Woda z kapelusza wylałasię na grzywę Jokera.- Nie lubiłem Thorna i nie tęsknię za nim, ale mor-derstwo to całkiem inna śpiewka - zmierzył Bromleyaprzenikliwym spojrzeniem.- Raczej próbowałbym gowykupić.Morris roześmiał się chrapliwie.- I próbujesz od Jat, tylko gdzie cię to zawiodło?W ślepy zaułek.Natomiast zwykły rewolwer za kil-kadziesiąt dolców rozwiązał problem.- Doprawdy? - Logan zmarszczył czoło.- Prze-cież nadal tu są.Długo czekali, zanim Morris znalazł właściwąodpowiedź.- Chwilowo.Bromley strzyknął ciemnym i gęstym strumieniemsoku tytoniowego.- To szkodniki.Nie tylko ich owce mącą wodęw naszych wodopojach, lecz jeszcze postawione przeznich ogrodzenia zabijają nasze bydło.Loganowi niezbyt podobał się kierunek, w jakimzmierzała rozmowa.Rozumiał gniew sąsiadów.Samkipiał ze złości na myśl o tych drutach i palach.Aleteraz sytuacja skomplikowała się.Pojawiła się Kathe-rine.Ona przejęła dziedzictwo owczarza i postanowi-ła nie wyzbywać się go.McCloud nic nie mógł po-radzić na to, iż poczuwał się do opieki nad tą mod-niarką z Filadelfii
[ Pobierz całość w formacie PDF ]