[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W gesty diwy, niewiedzącej, co ten szmer wśród słuchaczy ma znaczyć, wmieszał się przelotnie pytający ruchoburzenia.Nie przerywała sobie jednak, pragnąc strofę bodaj dokończyć, zwłaszcza że iakompaniator uderzył odruchowo w mocniejsze akordy.Wpadła tedy i ona we wtór jeszczewiększej Carmenowej brawury:Miłość ptak to nie zsidłany,Dobru sporny, dziki ptak;Za wolnością jak CyganyW błędnej doli wiedzie szlak.Pod gest i akcent, zgarniający jakby z powietrza wszystkie impety i żary młodzieńcze wgłęboki przegub swych piersi olbrzymich urwał się nagle śpiew i opadło ramię diwy.Szast-nęła trenem w indygnacji karcącej surowo publiczność.Lecz w tejże chwili ktoś w dłonie uderzył, jakby z bicza klasnął.47 Przerwać! huknął głos basowy.Pułkownik stał w oknie i roztwierał je gwałtownie.Mrozne powietrze buchnęło na przera-żone kobiety, niosąc gwar ulicznego zbiegowiska: męskiego chóru dostrajania się bezładne wpohukach okrzyków monotonnych: Wajna! Wajna!W tumulcie mundurowych wyrostków gubił się chór bezładny i zmącił rozbrzmiałym na-gle głosem orkiestry.Wreszcie zestroił się jakoś: trąb mosiężnym łoskotem rozbrzmiał w hej-nał potęgi hymn znany.W blasku bijącym z okien parterowych salonu załopotała się nagle w ulicy olbrzymia trój-barwna chorągiew; Wstać! huknął pułkownik instynktownym akcentem rozkazu, lecz zarazem jakby wżyczliwym ratowaniu ludzi od popełnienia czegoś nieprzystojnego: Wstać potrzeba do-dawał łagodniej.Mężczyzni, których to zastało na krzesłach, powstawali bardzo powoli, obzierając się na-okół, jakby ustępując sobie nawzajem pierwszeństwa.Kobiety czyniły to początkowo wzdumieniu, że się i damy inkomoduje, potem zrywały się z miejsc w popłochu, jedna za dru-gą.W salonie zaległa cisza blada. Sasza! rozległo się u okna i załamało nagle w wzruszeniu. Sasza! brzmiało nisko wwołaniu basowym, starającym się przekrzyczeć tumulty uliczne. Darujcie, państwo! zwrócił się pułkownik z proszącymi dłońmi w pustkę naokoło siebie, gdyż goście wszyscyodsunęli się od okien ku ścianie przeciwległej. Darujcie, syn to mój rodzony!Oschła cisza panowała wśród ludzi z miejsc powstałych.On zaś cofnął się nieco i, pochy-liwszy się bokiem, przyglądał się pod świateł krzyżujące się refleksy jakiemuś zakłębieniutych tłumów na przeciwległym chodniku. To to! mruknął czapki niech zdejmują.Tylko nie bić!.Nie bić tak!. huknąłnagle całym zasobem głosu z piersi. Zabijecie! Poskoczę ja chyba na ulicę mówił, cofając się od okna. Toż i w samej rzeczy zabićgotowi zwrócił się do gości w salonie z wytłumaczeniem czy też prośbą o doradę, co muczynić należy. Ta pierwsza iskra wojenna to piorun w wyobraznie młode.Nie daj Bóg z tymogniem igrać!Nikt nie odpowiadał mu nawet próbą gestu, nawet grymasem na twarzy patrzano w innąstronę.Cisza zimna przykuła się milczeniem do ścian.Wśród kołem pod ścianą stojących gości na krześle pozostał tylko Bolesław, w ramięprzez kogoś trącony zdał się nie czuć tego, nie podnosił się z miejsca.Głową w bary wci-śniętą i czarną plamą włosów wystawioną na ludzi zdał się tępo zapatrzony w sterczące nawysztywnionych nogach lakierki; ramiona opadły wiotko, wydął się w pogarbieniu gors ko-szuli jak biała pierś ptaka, poły frakowe rozrzuciły się na boki: tak zawisał na krześle.Ogłu-szający rozgwar ulicy niósł mu w uszy jakby szyderczy nakaz władz duszy tu wykorzenio-nych, które teraz na obcego życia potrzebę i skrzepienie w jego piersi i czoło wstąpić winne izwać się męstwem.Uniósł nieco głowę i spojrzał spod oka na kilku stojących opodal panów.Po chwili począłsię śmiać sztucznie, szerokimi usty w oba kułaki swoje, cały w pokurcz pogięty na krześle.Lecz niebawem opadł w sobie i zawisł na krześle jak poprzednio.A gdy powracał do gło-wy spokój, przy serca głuchym nacisku zatrzymały się znów myśli wszystkie jakby odrę-twiałe na progu zwierzęcości: w tej, po raz trzeci, ponuro już powracającej hipnozie, przyku-wającej wyobraznię do nagości ciała własnego.Gołym się poczuł w tej chwili na krześle, wobliczu tych wszystkich ludzi strojnych. Dlatego ci panowie zasłaniają mnie od kobiet pomyślał dziwacznie i w tejże chwili podniósł rękę do zalanego potem czoła.I tak się cały w48jeden kłąb nerwów zamienił, że gdy wśród łoskotu orkiestry i pohuków ulicznego chóru diwaw drugim końcu salonu ruszyła się z miejsca, drgnął nagle kurczowo całym ciałem.I podrzucił głowę.Jakoż z kobiet obecnych diwa jedynie zaciekawiła się manifestacją ulicy.I korzystając zpustki pośrodku salonu, teraz dopiero mająca sposobność do całkowitego rozpostarcia trenu,przekroczyła przed oczami ludzi pawiem białym w całej okazałości swej szaty królewskiej.I zatrzymała się przy oknie ostatnim, tuż obok drzwi wiodących do dalszych pokojów sama jedna na przedzie salonu.Gdy diwa swą ciekawość i uwagę skierowała na szyby ku tumultom zbiegowiska, skłóciłto jej zapatrzenie szmer dochodzący tuż spoza drzwi, przy których stanęła: coś jakby krokigwałtowne tłumione dywanem, o tempie tak dziwnie niespokojnym, że w instynktownymlęku musiała odwrócić głowę.W złotym jakby pyle mrocznego za drzwiami wnętrza błysnęła jej w oczach jasnozielonaplama sukni w ruchu giętkim, przysłaniająca czarną sylwetkę męską: rzekłbyś, zmaganie siękobiety z kimś, co się gwałtownie rwał za progi.Szamotanie się rozpaczliwe, w tym usto-krotnieniu sił kobiecych w chwili nagłej: na szyi przed chwilą jak gdyby zawisła, terazchwieje się na nogach odepchnięta brutalnie i odpada jak ptak z rozstawionymi niby skrzydłaramiony i tym rozkrzyżowaniem broniąca wyjścia z pokoju.Lecz oto pada znów całym cięża-rem na czyjeś piersi i szyję: prosi, zaklina najwidoczniej.Przy wrzawie dochodzącej z ulicy działo się wszystko dziwnie cicho; dopiero gdy te tu-multy wraz z muzyką i śpiewem przelały się tłumnie dalej, usłyszała diwa spazmatyczny od-dech kobiecego wyczerpania i ten szept wyłkany: Na litość boską, niech się pan opamięta!Nie! nie puszczę pana do niej.Niech pan to porzuci, bo i mnie pan okaleczy.Jezus Maria,nie puszczę! Bij, a nie puszczę!.Bolek, nie!.Był to już krzyk po prostu wdławiony w gardło: czyjaś ręka w pasji za szyję ją chwyciła wobawie, by nie podniosła alarmu przed czasem, czy też by drogę sobie utorować.I w tejżechwili rumor zgłuszony; odepchnięta, ostatnim wysiłkiem, w padaniu samym zagarnęła ra-mieniem skrzydło drzwi i przytrzasnęła je swym ciężarem, pozostając tam wewnątrz: wobliczu tej furii, z którą się zmagała.Pod diwą ugięły się kolana. Czyżby? nie dowierzała swym oczom. Więc on rzeczywi-ście chciał?.I oto skąd przyszła obrona! Odchodziła szybko w drugi koniec salonu międzymężczyzn, by mieć ich pod ręką, w razie gdyby ten szaleniec tu za nią poskoczył
[ Pobierz całość w formacie PDF ]