[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciemność i względna cisza (przerywana tylkochrapliwym rzężeniem) czyniły sytuację znośniejszą.Wkrótce jednak Maurice odzyskał przytomność i zacząłkrzyczeć.Matko Boska, jak on krzyczał! Wydawał raz poraz te same potworne nieartykułowane dzwięki i niechciał przestać.W zestawieniu z jego zwykłą stoickąpostawą robiło to jeszcze straszniejsze wrażenie.Mojaparszywa malutka dusza skamieniała ze zgrozy.Oczymiał otwarte, wysadzone z orbit; rozbiegane ręceszarpały rany, rozdzierając ciało jak dojrzałą krwistąbrzoskwinię.Wcale sobie w ten sposób nie pomagał; chciałem go unieruchomić, przyciskając mu ręce dopodłoża.Opierał mi się z obłąkańczą siłą.Musiałem nadnim klęknąć, a kiedy to zrobiłem, z rozprutego brzuchabluznęła struga krwi, mocząc mi jądra ciepłym, lepkimokładem.Na szczęście wkrótce stracił siły i przestał się zemną szamotać.Krzyki stopniowo cichły, przeradzając sięw bolesny gulgot.Niezgrabnie zbadałem rany.Jedna wszyi, jedna w brzuchu, a jedna pomiędzy żebrami -dokładnie pośrodku lewego płuca.Płuco chybanatychmiast poszło na wagary; prawe rozpaczliwie iniezbyt skutecznie usiłowało kompensować stratę.Wporównaniu z raną w piersi ta na szyi była dziwnie mała.Miała lśniące nieregularne brzegi, lecz wywołała chybamniej zniszczeń niż dwie pozostałe.Dziwne, że krewmojego przyjaciela, dla niego tak cenna, takniezastąpiona, mnie napawała odrazą.Zrobiło mi sięwstyd i pokochałem go jeszcze bardziej.TymczasemMaurice szykował się do wielkiego skoku.Przezpostrzępione otwory w gładkim smukłym ciele wyciekałoz niego życie, plamiąc deski pokładu.Wtedy pogodziłem się z myślą, że on umiera.Czułem się przede wszystkim podle, choć moje emocjetrudno by precyzyjnie nazwać.Kłębiło się ich zbyt wiele.W roli głównej miało wystąpić Poczucie Winy, alejeszcze nie pojawiło się na scenie.Znużenie było naswoim miejscu, profesjonalne jak zawsze, %7łal nerwowowyglądał zza kulis, za którymi tłoczyło się jeszcze paru statystów, i ogólnie rzecz biorąc, przedstawienie szlagtrafiał.Na gwałt potrzebny był uczuciowy reżyser.Bezniego wszystko się rozpadało.Maurice już prawie milczał.Szeptał coś gorączkowoi niezrozumiale, wodził oczyma w poszukiwaniu czegoś,co mu umykało.Jego oddech przerodził się w krwawytrwożny szloch.Twarz miał zakrwawioną, nos złamanypo upadku na molo, jedno oko zapuchnięte ipółprzymknięte.Jego ręce wciąż wyciągały się izaciskały.Zawołałem go półgłosem.Nie odpowiedział.Nie poznał mnie.Znajdował się gdzie indziej i chyba niebyło to miłe miejsce.Odarty z jednego płuca mózg niedostawał wystarczającej ilości tlenu, co raczej niepomagało mu zebrać myśli.Wytoczyłem się z kabiny na otwartą część pokładu.Po prawej widziałem światła lądu, lecz nie miałempojęcia, jak daleko są.W każdym razie dryfującoddalaliśmy się od nich.Zastanawiałem się, jak długopotrwa, nim ktoś nas (czy raczej mnie) znajdzie.Księżycwykaraskał się zza chmur i maznął bladością drobne fale.Morze było dziwnie spokojne, wściekły skrzyp łódkizagłuszał jego cichy szmer.Czułem obłąkańczy głódnikotyny.Mój najlepszy przyjaciel konał, zabitypośrednio przeze mnie, a najwyrazniejszą dostępną mimyślą była myśl o papierosie.Zaciekawiło mnieprzelotnie, jak nisko jeszcze upadnę, ale nie znalazłemjednoznacznej odpowiedzi.Siedziałem na zewnątrz ponad godzinę, oddychając głęboko i usilnie starając się spowolnić bicie serca.Maurice od czasu do czasu jęczał głośno - puszczałem tomimo uszu.Nie chciałem patrzeć na jego śmierć.W końcu, rzecz jasna, wróciłem do kabiny.Nawet janie jestem aż tak nieludzki.Kiedy otworzyłem drzwi,smuga szarego światła skrzesała srebrny błysk bólu wjego gasnących oczach.Próbował się obrócićsponiewieraną twarzą ku mnie, ale mu się nie udało.Jegousta wciąż poruszały się gorączkowo, bezgłośnie.Nachyliłem się nad nim, próbując go uspokoić.- Nie martw się, wyjdziesz z tego - powiedziałem.Położyłem swoją zimną, skamieniałą dłoń na ranie wpiersi, z której wciąż rytmicznymi falami wypływałakrew.Nie zdołałem jej zatamować, tyle że zagrzałemsobie palce.Kiedy cofnąłem rękę, Maurice zadygotałgwałtownie.Z rozdartych jelit unosił się odór, zarazemodrażający i wzruszający.Czułem gorycz patrząc, jak siłai młodość mojego przyjaciela przemijają tak łatwo i takbrzydko.Maurice bulgotał, krwawił i rzęził jeszcze przezjakieś dwie godziny.Skończył tuż przed świtem - nagle izgoła dyskretnie.W pierwszej chwili nie zauważyłem, żeumarł, dopóki nie ujrzałem brzydkiego szarego śluzusączącego mu się z nosa.Ku własnemu zaskoczeniu nieczułem odrazy, pogłaskałem go nawet po twarzywierzchem dłoni.Oddychałem teraz lżej, choć wciążchciało mi się palić.Maurice'owi też na pewno było lżej. Pod koniec nie walczył już zbyt zawzięcie.Chyba chętniepożegnał się z życiem.Patrzyłem na bezwładne, zmięte ciało.Kiedyś byłprzystojny.Teraz już nie.Myślałem o tym, że kiedyśtego ciała dotykały kobiece dłonie i usta.Jakże to byłodawno.%7ływy Maurice wydawał się bardzo dalekospokrewniony z tym sponiewieranym kłębem krwi itkanek.To, że uczynił ze swej śmierci tak odrażającyspektakl, jeszcze potęgowało owo wrażenie.Czysty,elegancki koniec - coś w stylu Chattertona - byłbybardziej odpowiedni.Nie miałbym może tak potwornychwyrzutów sumienia.Maurice był moim przyjacielem, toja byłem winny jego śmierci i odtąd miał się stać moimprywatnym koszmarem.Znałem go teraz lepiej niżktokolwiek.Poznałem go od podszewki, w jegonajintymniejszej chwili.Stał się moją własnością.Miałem jeszcze tupet przyznać, że to imponująceroszczenie.Byłem zmęczony.Aaknąłem ulgi.Wygramoliłem sięz kabiny i stanąłem, prostując się w zimnym, mokrympowietrzu.Padało mocniej, deszcz pozbawiał mnie sił.Lodowaty wiatr kradł mi oddech z ust.Wokół rozciągałasię zielonkawa, martwa płaszczyzna wód.Na myśl o tym,jak niepewne stanowi oparcie dla ciężkiej, chwiejnejłodzi, ogarniał mnie lęk.Małe nielogiczne stwardnieniena miękkim ciele morza.Utrata kruchej równowagipogrąży nas w mulistej, niegościnnej toni.To była zła noc wedle wszelkich standardów. Zostałem porwany przez terrorystów, porzucony namorzu, mój najlepszy przyjaciel skonał, a ja musiałemsię temu przyglądać.Czekały mnie jeszcze niezłeatrakcje, gdy nas znajdą.Policja, wojsko, prasa.Niepragnąłem tego rodzaju sławy.Chciałem stać się mały iniedostrzegalny.Umknąć uwadze i osądowi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl
  • Podstrony

    Strona startowa
    Roberts Nora Miłoœć na deser 01 Miłoœć na deser
    eBooks.PL.Prawda O Kielcach 1946 R Jerzy Robert Nowak. Historia.Żydzi.Polityka.Polska.Rzeczpospolita.Państwo.Ojczyzna.Patriotyzm.Honor.NKWD.Prowokacja.Kielce.Spisek.Biznes.Sex.Książka.Książki
    Roberts Nora Więzy krwi (Prawo krwi)(1)
    Kiyosaki Robert Bogaty Ojciec Biedny Ojciec[cz. 1]
    Roberts Nora Na wagę złota (Serce pełne złota)
    Roberts Nora Trzy Siostry [Siostry z klanu MacGregor] (2)
    Robert K Leœniakiewicz Miloš Jesenský Wiktoria Leœniakiewicz Z Archiwum H&X (2002)
    011. Robert Jordan Koło Czasu t6 cz1 Triumf Chaosu
    Kraszewski Józef Ignacy Pułkownikówna Piękna i brzydal
    Gregory Philippa Tudorowie 4 Wieczna księżniczka
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wrobelek.opx.pl