[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W pierwszej chwili nie mogłarozpoznać, kto to był właściwie.Stanęła z rękami wrtulonemi na piersi i patrzyła szeroko rozwartemi oczami, z którychpopłynęły strugi łez. Kto ? co ?.Był to Wende, który szedł do nowo budującego się młyna.Cofnął się, przerażony tak niespodziewanem zjawieniem sięReny, jak i jej strasznym, tragicznym wyglądem. To.Pani ? tu ? o tej porze ? Poznała go.Wyprostowała się, chciała cośodpowiedzieć, nie mogła znalezć słów odpowiednich.Wszystkie uciekły w głąb jej mózgu i tam zbiły się, jakby stadoptaków.Wende chciał umknąć przed tą wizyą, której grozę wyczuwał z wbitych w siebie zrenic.Obejrzał się dokoła: byli tylko dwoje na szarej płaszczyznie.Wyobraził sobie, iż zna przyczynę jej rozpaczy.Tak, nic innego.Kocha go jeszcze! Nie jest w stanie pogodzić się z tąmyślą, że on należy do innej.Już wczoraj wieczór. Pani Reno! zaczął, gryząc usta ja.proszę mi wierzyć, nie przypuszczałem, że pani to wezmie w ten sposób,sądziłem, że jestem pani obojętny.Ona milczała; tylko, ścisnąwszy usta, wpatrzyła się w niego z takiem skupieniem, iż zdawało się, że cała we wzrok się zamienia. Takie usta. wyszeptała wreszcie takie.same.I nagle jękła przeciągle i zasłoniła oczy. Albo nie, nie.Wende pochwycił ją za ręce.Gięła się, zdawało się, że upadnie. Reno! Błagam cię, opamiętaj się! Już się stało.Ożeniłem się, pogódz się z tą myślą.inaczej być nie może.Odsunęła ręce od twarzy i ukazała mu oblicze tak wielkiej, nadzwyczajnej piękności, do jakiej sa zdolne twarze ludzi,zapadających w mrok szaleńczy na wieczne czasy.I z wielką, dziwną pogardą odeszła w szara, chłodną przestrzeń, unosząc ze sobą gasnące swe oczy, cudowną swątwarz, po której pełzały resztki świadomych, stygnących łez.W południe Rena znalazła się koło stajen dworskich.Uczepiła się belki przy wejściu i patrzyła w ciemną głąb, gdzieszczęka łańcuchy i biły kopyta.Coś zbladłe jej wargi szeptały jakby, to znów milkły.Patrzyła z pod powiek,ściągniętych nieufnie i zdradziecko.Młody chłopak, ledwo odziany, siodłał ślicznego konia o dziwnej, niezwykłej maści.Z głębi sta jen słychać było głos stangreta: A ty zostaw SzaIeństwo.,, już ani ty, ani nikt do niego niech się nie czepia.Chłopak, porający się koło konia, odpowiedział bojko: A odże jak chcę, to na nim pojadę.Ja mu, didkowi, po łbie, i skotina mnie słuchać musi!Pod delikatną skórą konia migotały drżące żyły.Całe zwierzę mieniło się i drżało.Oczy, krwią nabiegłe, utkwiło wRenę, a ona ten wzrok szalony, krwawy przyjęła w swoje zrenice i wytrzymała całą jego moc, całą dzikość. Ty mój!.chrapnęła, nagle porywając się ku koniowi.Chłopak spojrzał zdziwiony.Lecz ona już była przy siodle. Przerzuć strzemię! krzyknęła ostro.Chłopiec usłuchał rozkazu.Rena od dziecka umiała jezdzić po kobiecemu na męskiem siodle.Wsiadła i przywarła siędo szyi konia.Pochyliła się dziko i równocześnie tak jej, jak i konia nozdrza rozwarły się zwierzęco.W jednej chwili stała się rzecz dziwna.Ten koń poddał swój nieugięty grzbiet przeznaczeniu i stawał sięprzeznaczeniem.Chłopak stajenny poskoczył do cugli.Jaśnie pani!. bełkotał jaśnie pani.on nosi! Puszczaj! wydarło się z piersi Ren.Koń przysiadł sekundę na tylnych nogach.Rena, nie przygotowana, cofnęła się w tył, lec zaraz powróciła do dawnej pozycyi.Jakby wpiła się w kark konia.Krótkim oddechem chłostała go gorąco.Zawirowały dokoła zdzbła słomy. Jaśnie pani!.Szaleństwo wykręcił się kilkakrotnie i nagle pomknął w stronę dworu. Ostap! krzyknął chłopiec, wpadając do stajni poniósł! poniósł!Brama była otwarta.Ku niej leciała Bena.Lecąc, przeżyła tak całe istnienie.Powróciła prawie do przytomności i unosiła się tak w przestrzeni ku jakiemuśnieznanemu sobie celowi.Było jej lekko, doskonale.Wyzbyła się tortur, rozpaczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]