[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wjeżdżam na placyk.Już z daleka dostrzegam wyłamane drzwi, prowadząceprawdopodobnie na zaplecze kuchenne baru.Niedaleko drzwi leży porzucone dużepudło, zktórego wystają jakieś puszki i butelki.Senatora nigdzie nie widać, ale podejrzewam, iżzawartość pudła to właśnie jego zdobycz.Informuję o tym co widzę, Toma i zatrzymuję wóz w pobliżu budynku.Wyjmuję kluczykze stacyjki, biorę pistolet, odbezpieczam i staję obok samochodu.Nadal panuje cisza,nawetwiatr ledwo porusza listkami na drzewach.Rozglądam się dookoła.Teren z dwóch stronzamyka kolczasty żywopłot i wątpliwe, aby ktoś zdołał tamtędy przejść.Jedyna drogazdajesię prowadzić przez parking do ogródka.Tam, wśród ozdobnych krzewów i stolików,możesię ktoś rzeczywiście ukrywać.Powinnam również przeszukać wnętrze budynku, lecz nie bardzo się do tego kwapię.Potym, co przeżyłam w celi z wijem, wszelkie nieznane zamknięte pomieszczenia budząwemnie lęk.Aby jednak ustrzec się przed atakiem z tej strony, zastawiam wyłamanymidrzwiami otwór wejściowy i proszę Toma, aby usiadł przy kierownicy, a w razieposłyszenia46jakiegoś podejrzanego dzwięku, natychmiast dał sygnał klaksonem.Teraz dopiero, z bronią gotową do strzału, skradam się pod ścianą pawilonu, a dalejwzdłuż żywopłotu w kierunku ogrodu.Zza rozłożystego, kwitnącego krzewu mamwzględniedobry widok.W ogródku kilkanaście stolików z krzesłami; niektóre poprzewracane.Pozostawione butelki, szklanki i talerze świadczą o pośpiechu, w jakim opuszczano tenteren.W środku ogrodu niewielki basen z nieczynną fontanną.Za nią kilka wysokich krzewówobogatym kwieciu i mała kryjąca się za nimi altanka.Coś poruszyło się w krzakach obok fontanny.Czuję przyspieszone uderzenia serca.Ostrożnie przesuwam się w kierunku wejścia do ogródka.Teraz muszę przebyć kilkametrówotwartej przestrzeni.Robię pierwszy krok i w tym samym momencie zza krzakówwysuwa siętwarz.Benedicta.Nie jest wcale zaskoczony moją obecnością.Przeciwnie, patrzy namnie,dając mi znaki, abym zachowywała się cicho i podeszła do niego.Po chwili docieram dobasenu i senatora.Bez słowa wskazuje ruchem głowy przewrócony stolik tuż przyżywopłocie, w odległości około ośmiu metrów od naszej kryjówki.Zza blatu stolika widaćzmierzwione, jasno blond włosy, ciemno opalone czoło i oczy patrzące z przerażeniemwnaszą stronę. Kto to? szepczę do ucha senatorowi. Dziecko.Dziewczynka.Przestraszyła się mnie.A przecież nie możemy jej tu samejzostawić.Zerkam ukradkiem na senatora.Wydaje się szczerze zatroskany.Czyżbym musiałazrewidować swoją opinię o tym człowieku? Mnie się chyba nie będzie lękać mówię szeptem do senatora, a zaraz potem głośno:Nie bój się mnie, dziecko! staram się nadać głosowi jak najcieplejszy ton.Przyjechaliśmytu po ciebie. wychodzę z krzaków, przewieszając broń przez plecy.Dziewczynka milczy i nadal z ukrycia wpatruje się we mnie osłupiałym ze strachuwzrokiem. Chodz do mnie! mówię łagodnie i ruszam wolno w jej kierunku. Jak ci na imię?Jestem już w odległości kilku kroków od przewróconego stolika, gdy dziewczynkaraptowniezrywa się z ziemi.Ma chyba pięć, sześć najwyżej siedem lat.Buzia trochę umorusana,alespodnie na szelkach, jasna bluzka i buciki jeszcze w dobrym stanie.Może jednak są tugdzieśw pobliżu jej rodzice? A jeśli zgubiła się i pozostała sama w osiedlu, to chyba od tegomomentu nie upłynęło więcej jak dzień lub dwa.W tej chwili od dziecka dzieli mnie tylkoprzewrócony stolik i stojące obok niego krzesło. Gdzie mieszkasz? pytam i wyciągam do niej rękę.Na moment w oczach dziewczynki pojawia się coś na kształt ulgi, ale zaraz potem znówbierze górę strach.Patrzy raz po raz to na mnie, to znów na krzewy, w których schowałsięBenedict. Niech pan wraca i poczeka przy samochodzie mówię do senatora. Proszęzachowywać się jak najspokojniej i tak, aby widziała, że pan odszedł!Dziewczynka rozgląda się rozpaczliwie dookoła, jakby szukając kryjówki. Nie bój się mnie! Gdzie są twoi rodzice? pytam, siadając na krześle.Aledziewczynkaw tej chwili nie patrzy na mnie i zdaje się nie słyszeć mojego głosu.Widoczniedostrzegłasenatora wychodzącego z ukrycia i ze strachem obserwuje jego ruchy.Jest wyrazniespięta igotowa do ucieczki.W miarę jednak jak Benedict oddala się, napięcie nerwowe dzieckaszybko słabnie, a moja obecność zdaje się budzić więcej zaciekawienia niż lęku. Masz na imię Margerita? próbuję skłonić dziewczynkę do rozmowy.Kręci przecząco głową, ale nic nie odpowiada. A może Mary lub Ellen?Znów przeczący ruch głową. Ja mam na imię Agni.A ty?47Patrzy na mnie niepewnie. Alicja odpowiada cicho. Bardzo ładne imię! Mieszkasz tu niedaleko?Potwierdza kiwnięciem głowy.Już się mnie nie boi, jest tylko nieufna. Zaprosisz mnie do swojego domu?Chwila wahania, potem przeczący ruch głowy. Dlaczego nie chcesz mnie zaprosić? Pokażesz mi swoje lalki.Na pewno są bardzoładne! próbuję przełamać nieufność, ale okazuje się, że wcale nie o to chodzi.Dziewczynka pociąga noskiem i chyba za chwilę wybuchnie płaczem.Wstaję z krzesła.Ona też robi krok ku mnie, jakby szukając pomocy. Co się stało pytam łagodnie i podchodzę do dziecka.Azy jak groch ciekną po policzkach dziewczynki.Obejmuję ją, a ona przyciska mokrąbuzię do mojej piersi i zanosi się szlochem.Przytulam ją do siebie i gładzę po włosach. Nic się nie martw, Alicjo.Wszystko będzie dobrze.Powiedz mi co się stało, a napewnocoś się da zrobić plotę bez ładu i składu, bo nic mądrego do głowy mi nie przychodzi.Wytrąca mnie z równowagi ten płacz, chociaż zdaję sobie sprawę, że łzy są tunajlepszymlekarstwem.Alicja powoli się uspokaja.Jeszcze trochę pochlipuje, lecz już coraz częściej zerka namnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]