[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mimo wieloletniego stażu w policji po raz pierwszy wżyciu otwierał drzwi w ten sposób.Nigdy by nie przypuszczał, że to jest takie trudne.%7łe trzeba aż sześciu pocisków, by osiągnąć skutek.Wbiegł do środka i omal nie wystrzelił po raz kolejny, ujrzawszy siedzącą na posadzce kobietę.Miała upiornie bladą twarz, sterczące czarne jak smoła włosy, równie czarne oczodoły i wiśniowekrople pod nimi, jakby płakała krwią.Minęła dobra sekunda, nim uzmysłowił sobie, że to tylkoartystyczny makijaż.Beata Krzak mówiła przecież, że Magda wygrała casting na ducha księżnej Anny. Na pierwszym piętrze wyszeptała zmora i rozpłakała się.Karol Szydło pobiegł w stronę schodów, ledwie przypominając sobie plan muzeum, w którymostatnio był może z dziesięć lat temu, ze swym małoletnim jeszcze wtedy synem (dzieci wpuszczanoza darmo, pamiętał, że przeczytał taką informację w gazecie, co zadziałało magicznie i dlategoposzli).Pędził po dwa stopnie naraz, jak młodzieniaszek.W dodatku pistolet trzymał wyciągniętyprzed siebie, co było nie lada sztuką.Gdy tylko wbiegł na piętro, zorientował się, że pośpiech nie jest już potrzebny.Okno osadzone w grubym na prawie metr murze było wyłamane.Stalowa krata dyndała na dwóchprętach.W wykuszu zalegało mnóstwo tynku i jeden samotny kawałeczek skruszonej czerwonej cegły.Tylko jeden.Od razu było widać, że krata w zasadzie trzymała się na wapiennej zaprawie; nie wbitojej porządnie w mur.Nie potrzeba było żadnego Herkulesa, żeby poradzić sobie z taką atrapą.Przezumysł Szydły rutynowo przemknęły przypuszczenia co do osoby odpowiedzialnej za takiezaniedbanie, kiedy z tyłu ktoś się odezwał. Panie inspektorze! Tak? Strażnik jest tam. Umundurowany funkcjonariusz pokazał drzwi po przeciwległej stroniekorytarza.Poszedł za nim.Gdy tylko zobaczył strażnika, od razu wiedział, że wezwane pogotowie nie będziemiało nic do roboty.Dwie krwawe plamy w lewej części klatki piersiowej denata, niemal pokrywające się, byłydokładnie tam gdzie należało, jeśli można rzecz ująć w sposób cyniczny.Facet strzelał, żeby zabić.Paskudna historia.Paskudny dzień.Od czterech lat Szydło nie miał do czynienia z morderstwem.Do emerytury (tej wcześniejszej, policyjnej) brakowało mu dosłownie małpiego skoku i miałnadzieję doczekać jej w spokoju.A dziś nadzieje te okazały się płonne.A od początku miał złe przeczucia! Już rano, gdy wezwano godo akademika! Paskudna historia! głos za plecami potwierdził rozmyślania Szydły.Inspektor odwróciłsię. Aaa, Romek. rzekł na widok współpracownika. I co z tamtym gościem? Z kim? Jak to z kim? Szydło niecierpliwie zlustrował podwładnego. Z tym facetem, którego kazałem ciprzepytać?Twarz Romka wyrażała konsternację. Nic nie wiem o żadnym facecie powiedział powoli, z każdym słowem nabierając pewności, że tonie jest dobra odpowiedz.Wyraz twarzy szefa nie pozostawiał co do tego najmniejszej wątpliwości.Karol Szydło westchnął, powstrzymując gniew. Wziąłeś, baranie, do radiowozu faceta, którego zastaliśmy przed zamkiem rzekł tonemświadczącym, iż zamiar powstrzymania gniewu powiódł się tylko połowicznie. Mówił, że nazywasię Wielgachny, czy jakoś tak.Miałeś go wylegitymować.Przez kilka długich sekund obaj funkcjonariusze mierzyli się wzrokiem. Gdy przyjechaliśmy, nikogo tu nie było odezwał się Romek.W jego głosie brzmiała pewność. Inikogo nie brałem do radiowozu. Co ty opowiadasz? Szydło próbował się roześmiać. Przecież. Dlaczego pan mi to robi, szefie? przerwał mu Romek w pół słowa. Zawsze myślałem, że panmnie lubi. Ja ci coś robię? zachłysnął się inspektor. Ja? Pan odrzekł twardo Romek. I nie sądzę, żeby regulamin dopuszczał.takie.Ach! Machnął ręką, wyraznie zdenerwowany.Niespodziewanie odwrócił się i ostentacyjnie odszedł. Pogadamy o tym pózniej! krzyknął za nim Szydło. Odpowiesz za niesubordynację!Wrócił spojrzeniem do zwłok strażnika.Poczuł mdłości. Zabezpieczyć teren rozkazał i stanął przed wyłamanym oknem, z ulgą wdychając świeżepowietrze.Ktoś podszedł.Spojrzał badawczo, ale to nie był Romek. Dziewczyna czeka w szatni powiedział funkcjonariusz. Już się przebrała. Jak z nią? Chyba niezle.Jest młoda, wie pan, najgorsze są gospodynie domowe powyżej czterdziestki, pewniebez pogotowia by się nie obeszło. Tak, wiem. Inspektorowi jakoś nie było do śmiechu. Dobrze.Zaraz przyjdę.Nagle dostrzegł, że coś wisi w dolnej części wyważonej kraty.Przechylił się przez szeroki jak stół wykusz, nie zważając na brudzący ubranie pył. Co to? zapytał z tyłu jeden z policjantów, których nagle namnożyło się w muzeum.Widać do trzech radiowozów, które przyjechały wcześniej, dołączyły następne.Wszystkich, którzy sąna służbie, gna jak sępy do padliny! Lada moment będzie tu komisarz. Marynarka odpowiedział Karol Szydło, dostawszy się wreszcie do kraciastej poły.Wyprostował się, z czerwoną od wysiłku twarzą, z brzuchem białym od kredy. Wygląda na to, że ptaszek wyfrunął, ale sprawdzcie dokładnie całe muzeum.Może tylko chciał,żeby tak to wyglądało.Przeszukał marynarkę.Jedna kieszeń pusta.W drugiej natknął się na coś twardego, w pierwszejchwili pomyślał, że znalazł pistolet zabrany strażnikowi, ale gdy wyciągnąłprzedmiot, ze zdumieniem stwierdził, że to kość.Stara, ogryziona kość, brudna i pęknięta z jednejstrony.Zmierdziała śmietnikiem.Na co komu taka kość?Karol Szydło zdziwił się tylko trochę.Sądził, że po tym, co widział w akademiku, już nic nie jest wstanie naprawdę go zaskoczyć.Ale, oczywiście, mylił się.NIEDZIELA.Dom Studenta nr 1.Policyjny radiowóz zatrzymał się. Odprowadzić panią do pokoju? zapytał policjant.Był młody, sympatyczny, miał na imię Romek i zasmuconą minę.Magda wiedziała, skąd ten smutek;czuła się trochę winna, choć cały jej udział sprowadzał się do tego, że na pytanie inspektora Szydłyodpowiedziała, iż nie sądzi, żeby nieznajomy sprzed Zamku Książąt Pomorskich był w zmowie zmordercą.Inspektor posłał wtedy druzgocące spojrzenie w kierunku młodego funkcjonariusza, któryskulił się, jakby deszcz padał mu za kołnierz. Odprowadzić? Uśmiechnęła się. Nie, nie trzeba.Odwzajemnił uśmiech i skinął głową: W akademiku jest nasz człowiek.Będzie uważał, jakby co. Tak, wiem.Pan Szydło wszystko mi powiedział. On powiedział wszystko , pomyślała.Ja natomiast nie.Nie powiedziała, że Wielgus i Pożoga bezwątpienia znali się wcześniej, nie wspomniała o incydencie z dwoma chuliganami w herbaciarni.Lecz przede wszystkim zataiła istnienie Gnata, chociaż przez cały czas czuła chłód w okolicyprawego uda, w miejscu gdzie kieszeń dżinsów dotykała ciała.Gnat.Przedziwny kawałek materii (magicznej, jakoś nie potrafiła myśleć o tym inaczej), któryuratował jej życie.Nie zdobyła się na odwagę, żeby wydobyć na światło dzienne nie tylko samprzedmiot, ale i jego wspomnienie.Coś ją powstrzymywało: nie tylko obawa, że w końcu uznają jąza wariatkę niedużo potrzeba, wszak przeżyła szok ale i trudny do wyjaśnienia wewnętrznyimperatyw.Wiele dni pózniej, gdy już się uspokoiła, a koszmary odeszły w przeszłość, zrozumiała,że są na świecie tajemnice, które wyjawia się tylko w wyjątkowych chwilach.Na razie jeszcze tegonie wiedziała, ale wiedzę zastąpiła intuicja; to ona nakazała zaufać Wielgusowi, zakazywałaprzysparzać mu kłopotów.Przecież nie zasłużył na nie tak naprawdę to on (jego Gnat), nie policja, przepłoszyłPożogę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]