[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czekali na niego po drugiej stronie, śmiejąc się i prosząc, żeby spadł.Próbował się uśmiechać, ale nie spuszczał oczu z długich, zielonych macek wodorostów w wodzie poni-żej.Gdy już się przedostał, zeskoczył z rury na grudkowatą, brązową ziemię.Poczuł się lepiej.Resztę drogi przez pole do sadzawki pokrytej algami pokonali biegiem.Nagle jeden z nich, Clark, rozebrał się i machając peni-sem niczym komik różdżką, wbiegł do wody.Wrzeszczał, ale nikt nie kazałmu być cicho.Byli tu w prawdziwej dziczy.Nikt nie słyszał ich krzyków, śmiechów i wrzasków.Clark wybiegł z pluskiem z wody, zielona tapioka przylgnęła do jego białego ciała.Starł ją z obrzydzeniem.— Zimno tu jak piorun — powiedział.— A wy tchórzycie? — Rozejrzałsię, ale reszta zajęła się otwieraniem puszek i połykaniem uciekającej piany.Wytarł się koszulką.— Tylko każdemu po równo — ostrzegł, podchodząc do nich.Leżeli w wysokiej trawie i wpatrywali się w niebo, jakby wyświetlano tam film.Każdy trzymał w ustach źdźbło trawy.Przyszła pora leniuchowania.Zmęczyli się bitwą w wodzie.— Zasiłek za osiem tygodni — powiedział Clark.— Nie mogę uwierzyć.— Lepiej byłoby jednak, gdybyśmy wszyscy dostali pracę — zauważyłCołin.— Och, w końcu jakąś pracę znajdziemy — odezwał się Mark.— Ale teraz zasłużyliśmy na odpoczynek.Całkowity odpoczynek i relaks.Żadnego wstawania rano, chyba że trzeba coś podpisać w po- średniaku.Tak za-lecił lekarz.— O? — powiedział Sandy.— Chodzisz do lekarza, Mark? Ciekawe, na co się leczysz?TLR— Na syfa, jak go znam.— Spokój, panowie.Nie potępiajmy zbyt pochopnie tego zatraconego biedaka.Potępiajmy go powoli.— Ale, kurwa, śmieszne — odparł Mark.— A jest jakaś poprawa? — zapytał Sandy.— Już tak na poważnie, panowie.Koniec ze szkołą! To jak wyjść z wię-zienia po trzydziestu latach ciężkich robót.— No, no, Mark.Pamiętaj, że jeden z nas tam chce wrócić.— O, tak.Sorry, Wiedźmin.Zapomniałem.— Nie lubię, jak mówi się na mnie Wiedźmin, Marcus.— Nie lubię, jak mówi się na mnie Marcus, Wiedźmin.Sandy wyciągnął rękę w powietrze i Mark ją schwycił.Uścisnęli sobie prawice.Na pewien czas zapanowała cisza.Sandy leżał z koszulą zwiniętą na genitaliach.Trzeba je było chronić, tak powiedział kolegom, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy się przydadzą.Sandy ciężko pracował nad każdą wypowiedzią skierowaną do tej grupy.Jego żarty jednocześnie służyły mu za obronę i właśnie dzięki nim wszedł do gangu.Nie chciał tracić przywile-ju.— Wolność — powiedział Clark.— To cudo, Sandy.Nie masz żadnych egzaminów.Żadnej roboty.Tylko przesiedzieć jak w więzieniu podczas gry w monopoly.— Wszyscy parsknęli śmiechem, nadal ze źdźbłami trawy w zębach.Słońce świeciło zbyt ostro.Od patrzenia na nie Sandy’emu kręciło się w oczach.Gdy tylko je zamykał, widział czerwony jak krew kształt pło-du.— A tego śmierdziela, Bebecha, trzeba by dorwać.I dać mu dobry wycisk.Zostawić mu coś na pamiątkę.— Masz rację, Colin.Ale jak? — Zastanawiali się przez chwilę.— Sprowadzić go tutaj — powiedział Sandy, rozsmakowując się w słowach powstających w bolącej głowie — i wrzucić do stawu.A potem zostawić na golasa, mokrego, zagubionego w ciemnościach iwrócić do domu.— Ktoś usiadł.Jego cień zasłonił słońce.Sandy wy-tężał wzrok, ale nie wiedział, kto to jest.— Sprytne, Sandy, ale jak go złapać? — zapytał Colin.— Porwać go wieczorem, jak będzie wychodził ze smażalni — zasuge-rował Sandy, znowu zamykając oczy.— Fajny plan — powiedział leniwie Clark.TLR— Wspaniały — dodał Colin.Wszyscy przyznali mu rację.— Tak wspaniały, że chyba trzeba go przećwiczyć! — Colin natychmiast znalazłsię na Sandym.Sandy chwycił powietrze, nieomal dławiąc się trawą.Jedną ręką kurczowo trzymał koszulę, a drugą drapał ziemię.A Colin ciągnął go już za nogi do sadzawki.Sandy puścił koszulę i próbował złapać Colina.Za późno.Zatoczył półkole w powietrzu i z pluskiem wylądował w wodzie.I szedł na dno.Wydawało się niemożliwie głęboko, o wiele głębiej niż dwadzieścia minut temu.Zupełnie jakby spadł do morza ze śmigłowca.Obracałsię bez końca.Zachłysnął się cieczą i zaczął parskać.Z początku woda była kwaśna, a potem bez smaku.Wypełniała mu usta i ściekała do gardła, które broniło się przed wodą.W dole było ciemno, ale walczył z ciemnościami.Dotknął stopami dna.Odepchnął się mocno i wydostał głowę nad powierzchnię wody.Ktoś krzyczał.— Chryste! Zbliża się potwór z Loch Ness!Wyłonił się i przez minutę kaszlał i wymiotował.Chłopcy stanęli na brzegu i pomagali mu się wydostać.Widzieli, że doszło do czegoś przeraża-jącego.— Przepraszam, Sandy — powiedział Colin, klepiąc go w plecy.— To był tylko żart.W porządku?Sandy skinął głową.— Wszystko dobrze — powiedział.A potem, prze-chyliwszy się nieco nad krawędzią sadzawki, zwrócił mieszaninę piwa, lemoniady, alg i wody.— Cóż — odezwał się Mark — przez jakiś czas chyba nie będziemy tu pływać.Znowu się położyli i oddawali się zadumie.Sandy wpatrywał się w trawę i wysychał na słońcu.Czuł się dobrze, ale był trochę roztrzęsiony.— Widujesz się jeszcze z Shoną McKechnie? — Mark zapytał Co- lina.W oczach każdego z nich pojawił się błysk zainteresowania: seks.— Cóż, chłopaki — odpowiedział tamten — to poufne.Cichosza.Naprawdę, nie chcę nic mówić.— To znaczy, że puściła go kantem — stwierdził Clark w nadziei, że to prawda.— Myśl sobie, co chcesz, Clareczku dzieciuchu.— No to powiedz nam, Colin.— Dobra, chłopaki.Siedzicie wygodnie? — Przesunęli się bliżej Colina.— No, to pewnego razu — rozpoczął — był sobie seksowny młodzieniec TLRnazwiskiem Colin McLintock.I ten Colin przypadkiem natknął się na przepięknej urody księżniczkę.— Raczej potknął! Byłeś nachlany jak szewc.— Dobra, Mark — odparł ze złością Colin.— To ty opowiadaj
[ Pobierz całość w formacie PDF ]