[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zadzwoniłem jeszcze raz do Richiego Colgana, a gdy włączyła się automatyczna sekretarka, zostawiłem wiadomość.Nie zostało więc nic innego, jak wziąć prysznic, ogolić się i jechać do Grace.Nastrój poprawiał mi się z minuty na minutę.Kiedy zbiegłem na dół, z głębi korytarza doleciały mnie przyspieszone chrapliwe oddechy dwojga ludzi.Minąwszy zakręt, ujrzałem Stanisa i Livę szykujących się do milionowej rundy swych odwiecznych zmagań.On zamiast kapelusza miał na głowie solidną porcję owsianki, jej szlafrok był z przodu uwalany keczupem i resztkami jajecznicy, tak świeżej, że jeszcze parującej.Stali naprzeciwko siebie i mierzyli się nienawistnymi spojrzeniami, jemu z boku szyi pulsowała nabrzmiała żyła, jej lewa powieka dygotała nerwowo w rytm kurczowych uścisków prawej dłoni, w której trzymała pomarańczę.Dobrze wiedziałem, co się święci.Nie musiałem o nic pytać.Przemknąłem na palcach obok nich, uchyliłem wewnętrzne drzwi, prześliznąłem się do przedsionka i zamykając je za sobą, nadepnąłem białą kopertę leżącą na podłodze.Gruba czarna uszczelka pod drzwiami zewnętrznymi tak ściśle przylega do progu, że łatwiej byłoby przeciągnąć słonia przez rurę klarnetu niż przecisnąć pod nimi choćby pojedynczą kartkę papieru.Obejrzałem kopertę.Była zupełnie gładka, bez załamań i zgniotek.Pośrodku widniało wystukane na maszynie: „patrick kenzie".Otworzyłem znowu drzwi na korytarz, gdzie Stanis i Liva wciąż stali dokładnie w takich samych pozach, jak wtedy, gdy ich mijałem.Pokrywające ich jedzenie wciąż tak samo parowało, palce kobiety nadal ściskały kurczowo pomarańczę.–Stanis – zagadnąłem.– Otwierałeś komuś drzwi dziś rano? Nikt nie dzwonił przez ostatnie pół godziny?Tak energicznie pokręcił głową, aż część owsianki spadła na podłogę, lecz ani na chwilę nie spuścił wzroku z żony.–Niby komu miałbym otwierać? Obcym? A co to ja, głupi jestem? – Wskazał palcem żonę.– To jej odbiło.–Zaraz ci pokażę, komu odbiło! – syknęła i cisnęła pomarańczą w jego głowę.–Auuu! – wrzasnął.Wycofałem się niepostrzeżenie i zamknąłem drzwi.Stojąc w przedsionku z kopertą w rękach, poczułem dziwne kłucie w dołku stopniowo rozprzestrzeniające się na boki, chociaż nie potrafiłem dla niego znaleźć żadnego uzasadnienia.Dlaczego? – powtarzał natrętnie jakiś głos w mojej głowie.Kolejny list.A wcześniej kartka z jednym słowem: „CZEŚĆ!".No i sterta naklejek na zderzaki.Przecież to nie jest jeszcze realne zagrożenie – tłumaczyło moje drugie ja.W każdym razie niezbyt konkretne.Tylko słowa i kartki papieru.Otworzyłem zewnętrzne drzwi i wyszedłem przed dom.Na szkolnym boisku po drugiej stronie ulicy trwała normalna bieganina, jak w czasie każdej przerwy.Zakonnice grały z maluchami w berka wokół wymalowanej na asfalcie figury do gry w klasy.Jakiś chłopak ciągnął za włosy dziewczynkę podobną do Mae, głównie z powodu charakterystycznego przekrzywienia głowy na bok, jakby wciąż nasłuchiwała sekretów niesionych przez wiatr.Kiedy pociągnął ją po raz kolejny, głośno krzyknęła i zaczęła na oślep wymachiwać rękoma wokół głowy, jak gdyby się opędzała przed stadem nietoperzy, a gdy chłopak uciekł i skrył się w gromadce rówieśników, obejrzała się i popatrzyła w tamtym kierunku rozszerzonymi oczyma, zaskoczona i samotna.Aż naszła mnie ochota, by wbiec na boisko, odszukać tego gnojka i tak samo pociągnąć go za włosy, żeby i on poczuł się zaskoczony i samotny.Dopiero po chwili skojarzyłem, że będąc w jego wieku, pewnie setki razy sam zachowywałem się podobnie.Przyszło mi na myśl, że ten mój nagły impuls jest związany z narastającym ciągle bagażem doświadczeń, z pobudzoną wspomnieniami świadomością, że bardzo mało objawów przemocy wobec dzieci ma niewinny charakter, a każde najdrobniejsze zadrapanie i siniak pozostawia na stałe uraz w tej najbardziej kruchej ze wszystkich, dziecięcej psychice.A może po prostu nagle prysł mój dobry nastrój.Spojrzałem jeszcze raz na list, próbując odegnać od siebie przeczucie, że nie będę zadowolony z tego, co znajdę w środku.Mimo to otworzyłem kopertę.Kiedy przeczytałem wystukane na maszynie zdanie, obejrzałem się odruchowo w kierunku swego mieszkania.Od wejścia do niego dzieliły mnie masywne ciężkie drzwi wewnętrzne z grubą szybą oklejoną siatką drucianego czujnika systemu alarmowego i trzema solidnymi zamkami, których mosiężne główki połyskiwały mętnie w promieniach porannego słońca, jakby drwiąc jawnie z moich obaw.Spojrzałem jeszcze raz na kartkę:patrick,niezapomnijzamknąćdrzwinaklucz.13–Uważaj, Mae – ostrzegła Grace.Przechodziliśmy właśnie przez most Massachusetts Avenue od strony Cambridge.Pod nami w zapadającym zmierzchu wody rzeki Charles miały odcień karmelu, po którym osada Harvardu przemykała z pozoru bez trudu, chociaż wioślarze sapali głośniej od plusku wioseł rozcinających gładką toń niczym ostry nóż masło.Mae wdrapała się na piętnastocentymetrowej wysokości krawężnik oddzielający jezdnię od chodnika, prawą rączką lekko trzymając się mnie dla zachowania równowagi.–Smooty? – zapytała po raz kolejny, ze smakowitym mlaśnięciem obracając w buzi nowe słowo, jakby to była czekoladka.– Co to są Smooty, Patricku?–Jednostki, którymi mierzono długość tego mostu – wyjaśniłem.– Budowniczowie położyli na nim Olivera Smokta i obracali go raz za razem przez głowę, od jednego końca mostu do drugiego.–Nie lubili go? – spytała zaciekawiona, ze zmarszczonym czołem spoglądając w kierunku następnego żółtego znacznika.–Ależ skąd, lubili go.Po prostu tak się bawili.–Bawili? – Zadarła główkę, popatrzyła na mnie z uśmiechem.Pokiwałem głową.–I stąd wzięły się jednostki długości nazwane smootami.–Smooty – powtórzyła i zachichotała.– Smooty.Smooty.Przed nami z łoskotem przejechała ciężarówka, aż cały most się zakołysał.–No, pora wracać, skarbie – odezwała się Grace.–Ale…–Żadnego „ale".Mae zeskoczyła z krawężnika.–Smooty – rzuciła jeszcze raz, wyszczerzając do mnie ząbki w uśmiechu, jakby stanowiło to teraz nasz wspólny mały sekret
[ Pobierz całość w formacie PDF ]