[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powinna zejść na ziemię, opanować się.Miała już okazję zetknąć się z takim przypadkiem i naprawdę nie przyniosło jej to niczego dobrego.Niczego.To był koszmar.Cierpienie.Potworny strach.Ale od tamtego czasu Ludivine już nigdy nie czuła w pracy takiego napięcia, takiego rozgorączkowania.Spoko… odbija ci.Za nic na świecie nie chciałabyś znowu przez to przechodzić.Snop światła latarki przesuwał się po półkach, muskając kolekcję potwornych, małych czaszek wielkości klementynki.Ptaki.Około dziesięciu.Za nimi pająki usidlone w plastikowych pudełkach.Ludivine nie widziała ich wyraźnie, odległość była za duża, toteż przeszła między dwoma skórzanymi fotelami o rozprutych siedziskach, potem okrążyła wysokie, chwiejne sztalugi, wcisnęła się za stolik, na którym stała zakurzona lampa z rozdartym abażurem.Teraz mogła przesuwać się pod ścianą, tuż przy biblioteczkach pełnych bibelotów, którym chciała się uważnie przyjrzeć.Tymczasem lekarz sądowy kontynuował oględziny.Segnon został przy nim.Mężczyźni rozmawiali półgłosem, a doktor Lehmann zachowywał już pełną powagę.Ludivine pochyliła się nad zakorkowanymi flakonikami.Kiedy zobaczyła, co w nich jest, odskoczyła.To były oczy.Żółte albo zielone, o źrenicach jak pionowe kreski.Gałki oczne zwierząt.W innych flakonach znajdowały się wyrwane pazury.A dalej ptasie nóżki.Czarne pióra.Zasuszona jaszczurka.Biała sierść.I proszek w najrozmaitszych kolorach – czerwony, szafranowy, beżowy, brązowy… Weszli do jaskini szaleńca.Kobieta kontynuowała poszukiwania, licząc, że w końcu trafi na coś bardziej wymownego, jednoznacznego, może na dokument z nazwiskiem, notes, telefon komórkowy, list – cokolwiek, co naprowadziłoby ją na trop.Ale to była tylko masa zniszczonych staroci i przyprawiających o mdłości preparatów.Do sąsiedniego pokoju weszli strażacy i Guilhem obserwował ich, kiedy zastanawiali się, jak najlepiej zabrać się do opróżnienia pomieszczenia z rozkładających się trupów.W końcu zdecydowali, że muszą brać je pojedynczo – chwytali je i wrzucali do dużych worków na gruz.Smród był zabójczy, nie do wytrzymania, i niewiele tu pomagały białe maski, które mieli na twarzach.Guilhem wspierał ich tylko słowem.– Są nawet króliki – rzucił, załamany.– Większości obcięto łebki.Głowy rzucali na inną kupkę.Nie mają oczu!Chcesz to zobaczyć? – zadawała sobie pytanie Ludivine, tkwiąc między szafą a ogromnym obrazem, który ktoś pociął nożem.Ukazywał żaglowiec zmagający się z potężnymi falami na rozszalałym morzu.Zupełnie jak ja, zadrwiła, ale zaraz zwymyślała się za taki pesymizm.Po dwudziestu minutach zaglądania w każdy kąt ogarnęło ją zwątpienie.Nie było tu nic godnego uwagi.W drugim końcu pokoju Segnon i doktor Lehmann z pomocą dwóch żandarmów ułożyli ciało w pokrowcu.Oględziny na miejscu zbrodni zostały prawie zakończone.Ludivine przeciskała się, wsuwała, przemykała i skręcała, żeby dotrzeć do końca labiryntu mebli i innych przedmiotów, aż uświadomiła sobie, że utknęła i może tylko zawrócić, ale przytłaczała ją myśl o powtarzaniu wszystkich manewrów i perspektywa przejścia przed żółtymi i zielonymi oczyma.Uklękła, skrzywiła się, bo ręka i bark mocniej ją rozbolały, i przekonała się, że istnieje inna droga powrotna, ale tylko na czworakach, pod meblami okrytymi brudnymi szmatami.Rozsądniej byłoby zbadać potem to ramię, naprawdę piekielnie mnie boli… Ale z góry wiedziała, że tego nie zrobi.Dobrze siebie znała.Reflektory techników niemal nie oświetlały miejsca, w którym się znalazła – większość skierowano na ofiarę.Ludivine wzięła latarkę w zęby i pojękując, szła na czworakach.Przetoczyła się między ławą a stertą pustych skrzynek po szampanie, potem szybko przeszła na czworakach pod stołami i stolikami.Wdychała kurz, którego gruba warstwa zalegała na podłodze.Kiedy nie mogła już wytrzymać, usiadła, żeby wydmuchać nos i nabrać tchu.Przez krótką chwilę, ukryta pod zasłoną z brudnych szmat, zagubiona w lesie stołowych nóg, czuła się, jakby znów była małą dziewczynką.Gdyby mnie teraz zobaczyli, nabijaliby się ze mnie do końca miesiąca! Była tuż pod ścianą pokrytą idiotycznymi napisami.Czerwonymi.Pisanymi jeszcze ciepłym „atramentem”.To było odrażające.Ten facet był odrażający.W kręgu światła zauważyła francuskie słowa.Nie wszystko pisano więc po łacinie.Doczołgała się bliżej i podparła łokciami, żeby przeczytać:„…On istnieje.Jest realny.Można dostąpić jego łaski, korzystać z jego mocy.Namacalne drzwi… Wszyscy zrobili z niego bezcielesny byt, mit, legendę, którą straszy się dzieci i głupców, ale on co dnia, o świcie i o zmierzchu, wędruje po ziemi, jest wśród nas, snuje swe genialne plany, werbuje wtajemniczonych, aby uczynić z nas proroków swego nadejścia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]