[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na kolanach jej le\ał kawałekszarego płótna, a na nim wykwitał czerwony kwiat maku.Obok niej kruczowłosa dziewczyna kończyła właśnienizanie na szarą nić złocistych jak słońce odłamków bursztynu.Zerwały się obie i zdumione patrzyły na pięknegorycerza.Skąd się tu nagle zjawił? Z jakich stron zawitał? Dobromir pozdrowił piękne dziewczęta.- Same tumieszkacie? - zapytał.Dziewczyna rudowłosa roześmiała się.- O nie, panie, z matką i trzecią siostrą naszą.-Pozwolicie, \e spocznę.Utrudzony jestem podró\ą.Czystym ręcznikiem ławę dla niego zasłała starsza dziewczyna.Zauwa\ył, \e ręce miała białe i delikatne, nie znać było na nich śladu cię\kiej pracy wiejskich kobiet.Druga te\ miałapiękne, słońcem opalone ręce.- Rad bym waszą matkę pozdrowić, siostrę poznać.Spojrzała czarnowłosa w okienko.- Słoneczko zachodzi, zaraz wrócą z pola.Od rana len wyrywają.Wyrósł tego roku pięknie.- Nie pomagacie im? -zagadnął.- We lnie ostu sporo, bardzo to zielsko kłujące i ręce nasze nie nawykły.Tkać lubię, kolorową tkaninęprzetykać, ale przy lnie za cię\ka to praca, a ręce szorstkie do krosienek potem niezdatne -rzekła rudowłosa.- Naszanajmłodsza siostra Miłka za nas i za siebie matce pomaga przy takiej trudnej pracy.Matka nasza dobra jest i miłujenas wielce, rada by za nas i za siebie cię\szą pracę wykonać, ale Miłka jej nie pozwala.O, patrzcie, panie, idą ju\ zpola.Skrzypnęły drzwi chaty, weszła stara kobieta o łagodnej, bruzdami pooranej twarzy i młoda, smukła dziewczynaz warkoczem jasnym jak len, którego snopek ze sobą do izby przyniosła.Oczy błękitne uśmiechały się wesoło.Matkaspostrzegła gościa.Pozdrowiła go, kłaniając się zwyczajem kobiet wiejskich nisko, niziutko, dziewczyna stanęłazmieszana widokiem nieznajomego rycerza.- Witaj nam, gościu! - powiedziała stara kobieta.- Zaraz ogień nakominie rozpalę, mleka świe\ego przyniosę.- Ja matko, ja przyniosę! Jesteś zmęczona, a ja mam młode ręce.Znikław mrocznej sieni.Matka obrus lniany na dębowym stole rozesłała, dziewczęta z policy zdjęły miski gliniane i dzbanki,ły\ki drewniane uło\yły na obrusie.Matka wniosła pachnący bochen chleba na klonowych liściach upieczony.Zmrocznej sieni jak promyk słonka zajaśniał warkocz najmłodszej dziewczyny.Ostro\nie niosła w dłoniach du\ydzban pełen mleka.Dobromir spojrzał na jej ręce.Były drobne i ciemne, pokłute ostrym zielskiem, porysowanemiejscami do krwi łodygami lnu, który rwała cały dzień.Zachodzące słońce ozłociło gliniany dzban i ręce dziewczynyi wtedy Dobromir uczuł, \e mu serce zabiło mocno, tak mocno, jakby się nie mogło w piersi pomieścić.W tej jednejprzedziwnej chwili zrozumiał wszystko.Wiedział ju\, wiedział teraz na pewno, co miał na myśli stary ojciec.Toprzecie\ były najpiękniejsze ręce - ręce, które nie bały się pracy, które pragnęły nieść pomoc starej matce, ręce takpiękne, jak piękne te\ musiało być serce dziewczyny.Wstał młody rycerz Dobromir, pokłonił się dziewczynie nisko, apotem, gdy postawiła na stole dzban z mlekiem, ujął jej rękę i wło\ył na nią starą bransoletę, najcenniejszą pamiątkęswego rodu.Irena Kwintowa Rzepula Przednówek był cię\ki.Nie opowiedzieć, jak bardzo dokuczał ludziomgłód, jak trudno się \yło wszystkim tamtego roku.Zbierano młode pokrzywy i lebiodę na polewkę, a ju\ radość byławielka, jeśli zasypać ją mo\na było choćby garsteczką otrąb lub kaszy.Ten i ów szukał smardzów pod brzozami alboi słodkich korzonków na łące.Niełatwo było i starej Rzepuli.Zagroda jej stała z dala od ludnych wsi i przysiółków,sama jedna nad rzeką Rydzą, która wije się wstęgą przez bory przepastne i głuche, a do Bystrzycy kędyś uchodzi.Ani więc rady, ani pomocy \adnej na takim ustroniu znikąd oczekiwać nie mogła Rzepula, tak jak i wieści ze świata.Pozostawić zagrody nie chciała, bo i zbo\e jare wzeszło jej gęsto na polu, i bób wąsaty porastał wysoko na zagonachobok grochów i lnu.Kozy dwie z kozlętami, piękny kozioł do tego, chowały się zdrowo Rzepuli na wonnym sianie itrawach soczystych, a dnie całe słychać było na łące za chatą, jak brzękają im dzwonki zawieszone na szyjach.Byłowięc w leśnej zagrodzie i dobra nieco, a Rzepula strzegła go pilnie dla synów, których wczesną wiosną jeszczewywołały z matczynej chaty do grodu Legnicy wici po całej ziemi śląskiej rozesłane.Ogniste wici.Na strach, naniedolę.Wywiodły ich, nim rozedniało, bo bardzo śpieszył grodowy posłaniec.Niewiele gadał, a i Rzepula sama i jejpachołcy zbytnio go te\ wypytywać nie śmieli.Po nocy prawie, o ledwie szarzejących niebiosach, wzięli sulice zkomory i jesionowe łuki.W chłodnym deszczu wiosennym do rąk się matczynych schylili i tyle ich widać było.Kiedyszli z domu, serce zamarło w Rzepuli, a łzy gorące napłynęły starce do oczu.Trzeba było jednak księciu wojówkrzepkich - o tym wiedziała Rzepula - trzeba było i jej synów.Otarła więc szybko łzy szorstką dłonią, mocniejzawiązała na głowie ciepłą chustkę i do prac się zwyczajnych zabrała, jakby chłopacy na gony za zwierzem poszlitylko w deszczowy świat i na południe wrócić mieli.Ale niełatwo było Rzepuli.Została przecie\ sama.Kiedy więcziarno ostatnie wygarnęła ze swego sąsieka, a krupy wytrzęsła z mieszka, \ywić się poczęła tym, co dawały jej rzeka ipuszcza.To zastawiła więciorek na Rydzej, to uzbierała piestrzenic i piekła je na gorącym kamieniu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]