[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zapowiedział mi, żebym niczego nie ukrywał.Mówił, że to ważne.Beth obróciła się na pięcie i wybiegła z chaty.Przestraszone owce, które skubałytrawę przy furtce, rozpierzchły się na wszystkie strony.Beth popędziła w stronę wioski.Gdyweszła między chaty, czuła na sobie ciekawskie spojrzenia gapiów.Jak burza wpadła przezbramę na dziedziniec gospodarstwa, gdzie ostatnio widziała Markusa ładującego siano nawóz.Na szczęście jeszcze tam był.Właśnie rzucano do sąsieka ostatnie wiązki.Markus stałobok stodoły, gawędząc z Colinem McCrae.- Lordzie Trevithick! - Daremnie usiłowała przybrać władczy ton.Głos jej drżał, jakbymiała wybuchnąć płaczem.Trzeba wziąć się w garść! - Lordzie Trevithick, muszę z panemporozmawiać.Natychmiast!Markus zamienił jeszcze kilka słów z Colinem McCrae, podszedł do Beth, wziął jąpod rękę i wyprowadził za bramę.- Widziała się pani z Cade'em, lady Allerton? Jak nastrój? - zapytał, przyglądając sięjej badawczo.- Fatalny! - odparła ze złością.Na policzkach miała ciemne rumieńce.Mimojesiennego chłodu było jej gorąco.- Jak pan śmiał postawić mnie w takiej sytuacji, milordzie!- Oburzona podniosła głos.- Posłał mnie pan do tego starca, chociaż wiedział pan,jaką opowieść o moim dziadku od niego usłyszę.Mógł pan zaoszczędzić mi cierpień, samemuopowiadając to wszystko.- To nie jest odpowiednie miejsce na takie rozmowy - ostrzegł Markus, ściskając jejdłoń.Obejrzał się przez ramię i zobaczył grupkę wieśniaków, którzy mimo oznak zakłopo-tania z ciekawością przyglądali się jaśnie państwu.Beth odsunęła się ostentacyjnie.W tymmomencie było jej całkiem obojętne, kto ją obserwuje.Nie przejęłaby się nawet wtedy, gdybywszyscy mieszkańcy wyspy zbiegli się tutaj, szukając rozrywki.- Proszę mnie puścić! - syknęła.- Zachował się pan haniebnie.Markus spojrzał na nią gniewnie i mocno chwycił za ramię.- Czy uwierzyłaby mi pani, gdybym oznajmił, że Charles Mostyn był zwykłymprzemytnikiem, lady Allerton? Nie sądzę.Do niedawna w ogóle mi pani nie ufała.Uznałem,że powinna pani usłyszeć te rewelacje z innego zródła.Beth długo patrzyła w ciemne oczy, lśniące z gniewu i oburzenia.Gapie przestępowaliz nogi na nogę i szeptali między sobą.Stali w pobliżu, więc Beth słyszała ich stłumione głosy.- Cade gadał z nią o Charlesie Mostynie.Biedactwo tamci wmówili jej, że był dobrymczłowiekiem.Ich współczucie sprawiło, że przepełniła się czara goryczy.Tylko Markus nie miał dlaniej litości.Smagła twarz była niczym kamienna maska.Beth z krzykiem wyrwała mu ramię.Odwróciła się plecami do wszystkich i ruszyła po stromym zboczu, pędząc ku zamkowi.Noginiosły ją tak szybko, że lękała się upadku, ale nie była w stanie się zatrzymać.Wiatr świszczałjej w uszach, kosmyki włosów zasłaniały oczy, więc niewiele widziała.W pędzie otworzyłazamkową bramę i biegła przez trawnik w stronę urwiska.- Beth! Na miłość boską! Zatrzymaj się, bo spadniesz! Markus podbiegł z tyłu ichwycił ją wpół.Zabrakło jej tchu, gdy oboje zwalili się na ziemię.Rozżalona i oburzona,zanosiła się od płaczu.Daremnie próbowała go odepchnąć i wyrwać się z mocnego uścisku.Musiał całym swoim ciężarem przygnieść ją do ziemi, żeby zaniechała oporu.Leżałanieruchomo, starając się powstrzymać szloch.Przez płaszcz czuła chłód wilgotnej trawy.Gorące łzy spływały jej po policzkach, wsiąkając w podmokły grunt.- Beth, kochanie.-usłyszała łagodny i współczujący głos Markusa.Nie opierała się, gdy usiadł i wziął ją wramiona, kołysząc jak dziecko.Płakała, jakby jej miało serce pęknąć.Długo wylewała potokiłez.Wkrótce klapy jego surduta były zupełnie mokre.Cierpliwie głaskał ją po włosach i po-cieszał, przemawiając łagodnym głosem.Mruczał słowa pozbawione sensu, które jednakkoiły stargane nerwy lepiej niż sole trzezwiące.Wieki minęły, nim uniosła głowę, wierzchemdłoni wytarła mokre policzki i powiedziała cicho:- Ja nigdy nie płaczę.Markus uśmiechnął się i odgarnął ciemne włosy zasłaniające mokrą twarz.- Aha.Zauważyłem.- Wstał i pomógł jej się podnieść.- Chodz, musisz wejść dośrodka.Przesiadywanie na mokrym trawniku z pewnością nie wyjdzie ci na zdrowie.- Obojebyli tak przejęci, że zapomnieli o formach grzecznościowych.Beth przytuliła się do niego.- Markusie.- Wiem.- Na moment zamknął ją w mocnym uścisku, a potem objął w talii ipoprowadził w stronę zaniku.Lady Salome powitała ich u frontowych drzwi.Niosła napełniony owocamiogrodniczy kosz.Wyglądała na zatroskaną.- Wiem o wszystkim - oznajmiła, współczująco głaszcząc ramię Beth.- Moje biednedziecko, w jednej chwili pozbawiono cię złudzeń.%7łycie bywa okrutne.Rani do krwi.Oto jest krew nowego przymierza.Mateusz, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem!Zapłakana Beth dostała czkawki i zaczęła chichotać.- Lady Salome, pani zawsze wie, jak dodać człowiekowi otuchy.- Kieliszek madery i łóżko nagrzane szkandelą.Tego ci potrzeba, dziecino - zarządziłaSalome.- Idz na górę, kochanie.Dopilnuję, żebyś wypoczęła.A ja wam dam ukojenie.- Księga Wyjścia, rozdział trzydziesty drugi, wers szesnasty - oznajmił zwestchnieniem Markus.- Mateusz, rozdział jedenasty, wers dwudziesty ósmy - rzuciła na odchodnym ladySalome i spojrzała na niego z politowaniem.- Markusie, zawołaj panią McCrae i poproś, żebyprzyniosła gorący bulion i moje mikstury.- Nie jestem chora! - pisnęła z oburzeniem Beth, wleczona na górę silną ręką ladySalome.- Bzdura! Przeżyłaś szok, więc musisz się najeść, dużo pić i porządnie wypocząć.Damci coś na sen - oznajmiła starsza pani tonem nieznoszącym sprzeciwu.Uchyliła drzwi sypialni i stanowczym gestem wepchnęła Beth do środka.- Zapamiętaj sobie moje słowa.Za pół godziny będziesz spała jak suseł.Beth słuchała kojącego szumu morza.Niechętnie otworzyła oczy.W sypialni paliła sięświeca, zasłony były zaciągnięte.Przy łóżku siedziała zaczytana Marta McCrae.Gdypodniosła wzrok znad książki i napotkała spojrzenie Beth, uśmiechnęła się szeroko.- Jak się pani czuje, milady?- Spałam? - Beth zmarszczyła czoło.- Dobry Boże! Pamiętam tylko, że lady Salomekazała mi wypić kieliszek madery i potem nic.Ciemność.Ojej, jestem okropnie głodna!Marta zerwała się na równe nogi.- Jest świeżutki rosół ugotowany dziś po południu,milady.Skoczę na dół i zaraz przyniosę.- Proszę zaczekać! - przerwała Beth.Położyła dłońna rękawie ochmistrzyni.- Marto, proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie.Czy wszyscy naFairhaven wiedzą, jakim nikczemnikiem był mój dziadek?Marta wierciła się niespokojnie, unikając wzroku Beth.- Tak, milady
[ Pobierz całość w formacie PDF ]