[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szli na zachód, w jego kierunku, i mijali go.Stanął w miej-scu.Patrzyli na niego, lecz nic nie mówili.Jego matka odezwała się ostro: Malerze!Nie poruszył się, ale ona nie chciała go minąć. Jesteś chory, Malerze?Nie wierzyła w choroby, chociaż jego ojciec zmarł przed kilku laty na raka; uważa-ła, że przyczyna leżała w jego umyśle.Sama nigdy nie chorowała, miała dwa poronie-nia, a poród był bezbolesny, nawet radosny.Nie istnieje ból, a jedynie strach przed nim,który można odrzucić.Wiedziała jednak, że Maler, podobnie jak jego ojciec, nie wyzbyłsię strachu. Kochanie mruknęła nie możesz się tak przemęczać. Nic mi nie jest. Dobrze, dobrze, wszystko jest w porządku. Chodzi o Ihrenthala?Wypowiedziała to imię, wspomniała o zmarłym, uznała śmierć, wpuściła ją do po-koju.Patrzył na nią w oszołomieniu, przepełniony wdzięcznością.Przywróciła mu mocmowy. Tak wyjąkał tak, o niego.Nie daję sobie rady. Nie możesz się tak tym zadręczać, kochanie. Pogłaskała go po ręce.Siedziałnieruchomo, łaknąc pociechy. To nie była twoja wina rzekła, a do jej głosu wróci-ła nuta miękkiej radości. Nic nie mogłeś zrobić wtedy i nic nie możesz zrobić teraz.Był tym, kim był, może nawet tego szukał, był pełen buntu i niepokoju.Poszedł własnądrogą.Musisz zostać z tym, co rzeczywiste, co zostało, Malerze.Jego los poprowadził goinną drogą niż twoja.Twoja prowadzi do domu.Kiedy odwracasz się ode mnie, kiedynie chcesz ze mną rozmawiać, kochanie, to odrzucasz nie tylko mnie, ale i swoje praw-dziwe ja.Przecież mamy tylko siebie.Milczał, gorzko rozczarowany, przygnieciony poczuciem winy względem niej, którazależała całkowicie od niego, oraz Ihrenthala i Provina, od których usiłował uciec, idącnierzeczywistą drogą samotnie i w milczeniu.Kiedy jednak uniosła ręce i rzekła czy teżzaśpiewała: Nic nie jest złe, nic się nie marnuje, jeśli tylko patrzymy na świat bez strachu! wtedy wyrwał się i wstał. A więc jedynym wyjściem jest oślepnąć powiedział i wyszedł, trzaskającdrzwiami.54Wrócił ze śpiewem na ustach, pijany, o trzeciej nad ranem.Obudził się za pózno, bysię ogolić, i spóznił się do pracy; po przerwie obiadowej nie wrócił do biura.Siedział da-lej w ciemnym, zadymionym barze za pałacem Roukh, gdzie jadał z Ihrenthalem rybneobiady zapijane piwem, i kiedy o szóstej pojawił się tam Provin, znów był pijany. Dobry wieczór, Provinie! Postawię ci jednego. Dziękuję.Givaney powiedział, że mogę pana tu znalezć.Pili w milczeniu, jedenobok drugiego, ściśnięci w tłoku panującym przy kontuarze.Maler wyprostował sięi powiedział: Zło nie istnieje, Provinie. Nie? zapytał Provin z uśmiechem, podnosząc na niego wzrok. Nie.Zupełnie.Ludzie wpadają w kłopoty dlatego, że mówią, ale kiedy zostają zato zastrzeleni, to z własnej winy, więc nie ma w tym nic złego.Albo jeśli zostają wsa-dzeni do więzienia, to tym lepiej, dzięki temu nie mogą już więcej mówić.Jeśli nikt nicnie mówi, to nikt nie kłamie, i, rozumiesz, nie istnieje żadne realne zło, tylko kłamstwa.Zło to kłamstwo.Trzeba milczeć, i wtedy świat jest dobry.Naprawdę dobry.Policjancito dobrzy ludzie z żonami i rodzinami, agenci to dobrzy patrioci, żołnierze są dobrzy,rząd jest dobry, jesteśmy dobrymi obywatelami wspaniałego państwa, tylko że nie wol-no nam mówić.Nie wolno nam ze sobą rozmawiać, żebyśmy nie skłamali.To wszyst-ko by zepsuło.Z nikim nie rozmawiać.Szczególnie z kobietą.Masz matkę, Provinie? Janie.Urodziłem się z dziewicy, bezboleśnie.Ból to kłamstwo, on nie istnieje; widzisz? Przy tych słowach uderzył grzbietem dłoni w krawędz kontuaru.Rozległ się trzask,jakby pękł patyk. Aaa! zawołał, a Provin też zbladł.Stojący wokół nich mężczyzni o mrocznych twarzachi w tandetnych, szarych ubraniach, spojrzeli na niego; pulsujący pomruk ich rozmównie przycichł.Kalendarz nad kontuarem wskazywał pazdziernik roku 1956.Maler nachwilę przycisnął dłoń do boku pod marynarką, a potem w milczeniu, lewą ręką, uniósłdo ust kufel z resztką piwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]