[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Sprytni są stwierdził Jake szyder-549czo. Agitacja pewnych czynników".Toznamienne. No, ale cała ta sprawa jest bardzo nie-wesoła.Jake przycisnął rękę do ust i patrzył napusty talerz. Co masz teraz zamiar zrobić? Opuszczam to miasto.Wyjdę stąd je-szcze dziś po południu.Brannon potarł paznokcie o dłoń. Nie jest to chyba konieczne.A możei słuszne.Ale dlaczego taki pośpiech? Niema sensu wychodzić o tej porze. Wolałbym wyjść. Uważam, żę powinieneś zacząć wszystkood nowa.-Ale może posłuchałbyś mojej rady.Ja jestem konserwatystą i uważam, że twojepoglądy są radykalne.Lubię jednak znaćwszystkie strony zagadnienia.Chciałbymwidzieć, że wszedłeś na prostą drogę.Dla-czego nie miałbyś pojechać-tam, gdzie mógł-byś spotkać paru ludzi mniej więcej do ciebiepodobnych? I osiąść na jednym miejscu?Jake z irytacją odsunął talerz. Nie wiem, dokąd pójdę.Zostaw mniew spokoju.Jestem zmęczony.Brannon wzruszył ramionami i wrócił zaladę.Jake był istotnie zmęczony.Gorący rumi senny szum deszczu podziałały na niegousypiająco.Zjadł dobry posiłek bezpiecz-nie i dobrze było tu posiedzieć.Gdyby chciał,mógłby oprzeć się o stół i zdrzemnąć chwilę.550Głowa ciążyła mu, przymknął więc oczy i odrazu poczuł się lepiej.Ale nie wolno muusnąć, bo niedługo musi stąd wyjść. Jak długo może jeszcze padać?I głos Brannona był 'senny. Trudno powiedzieć, chyba to oberwaniechmury.Może się wypogodzić albo też będziesiąpić przez całą noc.Jake oparł głowę na rękach.Szum deszczubrzmiał jak wzbierający szum morza.Słyszałtykanie zegara i daleki brzęk naczyń.Mię-śnie jego rąk rozluzniły się z wolna.Leżałyteraz na stole otwarte, zwrócone dłońmi dogóry.Ocknął się nagle, bo Brannon trząsł qo zaramię, wpatrując się w jego twarz.Jakiśstraszny sen tkwił jeszcze w jego świado-mości. Obudz się mówił Brannon. Gnę-biła cię jakaś zmora.Miałeś usta otwarte,jęczałeś i szurałeś nogami po podłodze.Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.;Sen jeszcze go nie opuścił.Czuł ten samstrach, jaki go dawniej zawsze ogarniał, gdysię budził.Odepchnął Brannona i wstał. Nie potrzebujesz mi mówić, że to byłazmora.Pamiętam wszystko dobrze.Już z pię-tnaście razy miałem ten sen.Pamiętał go teraz.Poprzednio nie mógłsobie nigdy dokładnie przypomnieć.Szedłpośród tłumu ludzi jak w Wesołym Mia-steczku.Ci ludzie, na pół nadzy, przypo-minali ludzi Wschodu.Słońce świeciło jakimś551niesamowitym blaskiem.Ludzie poruszali ,sięwolno w milczeniu, twarze ich były wygło-dniałe.Panowała absolutna cisza, było tylkoto słońce i ten milczący tłum.On szedł wśródtłumu niosąc ogromny, przykryty kosz.Niósłgo dokądś, ale nie wiedział, gdzie ma po-stawić.We śnie odczuwał jakąś dziwną gro-zę, idąc tak przez tłum i nie wiedząc, gdziezłożyć dzwigany od tak dawna ciężar,i Co to było? spytał Brannon. Możegonił cię diabeł?Jake wstał i podszedł do lustra wiszącegoza ladą.Twarz miał brudną i spoconą.Podoczami ciemne kręgi.Zmoczył chustkę podkranem i wytarł twarz.Potem wyjął kieszon-kowy grzebyk i porządnie uczesał wąsy. Sen to nic.Musiałbyś sam usnąć, byzrozumieć, jaki to koszmar.Zegar wskazywał piątą trzydzieści.Deszczprawie ustał.Jake podniósł z podłogi waliz-kę i ruszył ku drzwiom.; " Do widzenia.Napiszę do ciebie kartkę. Czekaj! Nie możesz teraz iść.Jeszczetrochę pada. Kapie z markizy.' Wolałbym wyjść,,z miasta przed zmierzchem. Stój! Czy masz pieniądze? Choćby natydzień? Nie potrzebuję pieniędzy.Nieraz jużbyłem bez grosza.Brannon miał przygotowaną kopertę, -a w niej dwa banknoty dwudziestodolarowe.552Jake obejrzał je z obu stron i włożył do kie-szeni. Bóg wie, dlaczego to robisz.Nigdy ichwięcej nie zobaczysz.Ale dziękuję.Nie za-pomnę ci tego. Powodzenia.I daj mi znać o sobie. Adios. Do widzenia.Drzwi się za nim zamknęły.Kiedy obejrzałsię przy pierwszej przecznicy, Brannon stałna chodniku i patrzył za nim.Jake poszedłprosto przed siebie, aż do torów kolejowych.Po drugiej stronie torów stało kilka rzędówzniszczonych dwuizbowych domków.Naciasnych podwórkach chyliły się do ziemiprzegniłe klozety, na sznurkach wisiały po-darte, szare łachmany.Na odległość dwóchmil nie widać było śladu dobrobytu, wolnejprzestrzeni, czystości.Nawet ziemia wyda-wała się brudna i zaniedbana.Gdzieniegdziewidniały resztki warzywnych grządek, a nanich tu i ówdzie przywiędła kapusta i kilkapokrytych sadzą drzewek figowych, nie da-jących owocu.Dzieciaki tarzały się w bru-dzie, najmniejsze było zupełnie nagie.W tejnędzy było tyle okrucieństwa i beznadziej-ności, że Jake warknął i zacisnął pięści.Doszedł do końca miasta i skręcił na szosę.Mijały go samochody jeden za drugim.Miałza szerokie ramiona i za długie ręce; byłtak silny i brzydki, że nikt nie chciał go za-brać.Audził się jednak, że może w końcuzatrzyma się jakaś ciężarówka.Pózne po-553południowe słońce wyjrzało znowu zzachmur.Nad mokrą jezdnią unosiła się para.Jake szedł niezmordowanie naprzód.Gdypozostawił miasto za sobą, poczuł przypływnowej energii.Czy to dlatego że ucieka, czyże już zbiera się do nowego ataku? W każ-dym razie idzie przed siebie.Jeszcze raz za-cznie wszystko od początku.Droga wiodłana północ skręcając lekko na zachód.Ale onnie pójdzie tak daleko.Nie opuści Południa.To jedno było pewne.Wstąpiła w niego na-dzieja, może niebawem wyprawa jego będziemiała określony cel.ROZDZIAA TRZECIWieczóra co się to zdało? To chciałaby wie-dzieć.Na co się to, u diabła, zdało?Wszystkie jej plany.I muzyka.Tylez tego, że znalazła się jakby w potrzasku 'sklep, potem do domu przespać się, i zno-wu sklep.Zegar nad drzwiami sklepu,w którym pracował dawniej pan Singer,wskazywał siódmą.A ona dopiero wyszła.Ilekroć trzeba było zostać po godzinach pra-cy, kierownik zawsze jej kazał zostawać.Boona była bardziej wytrzymała od tych in-nych dziewcząt.Po rzęsistym deszczu niebo miało bladąbłękitną barwę.Nadchodził zmierzch.Zapa-lono już latarnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]