[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Skoczyłem bez namysłu i spadałem długo, co zle wróżyło.Liczyłem w duchu, że pierwszepiętro jest znacznie niżej.Myliłem się, ów zachodni segment wybudowano bowiem nanierównym kawałku szczytu góry, opadającym ku północy.Widać nasz pokój znajdował sięna sporej wysokości w porównaniu z pokojami tego samego poziomu usytuowanymi bardziejna południe, a więc bliżej szczytu.Spadłem szczęśliwie na gęsty krzak jałowca, który zamortyzował upadek.Ukłuciatwardych liści przyjąłem jak zbawienny pocałunek.Kawałek gałęzi zranił mi jednak udo,wbiwszy się głęboko pod skórę, a następnie zwaliłem się na świeże rabatki tulipanów.Poczułem intensywny zapach ich pyłków.W tej części zamczyska latarnie intensywniejoświetlały teren posesji, więc z góry byłem dobrze widoczny.Udało mi się wycelować wżarówkę najbliższej latarni i nacisnąłem spust.Pudło.Usłyszałem jedynie dzwięk rykoszetu.Poprawiłem.Zatopiony! Udało się.Fragment posesji spowił mrok.I teraz jedynie słabeksiężycowe promienie były moim przewodnikiem po meandrach przyległego do twierdzyterenu.Za tulipanami zaczynał się zniszczony częściowo przeze mnie żywopłot z jałowca, zanimi rósł bez i wyższe drzewa - dorodne klony, kasztanowce i graby.Gdy teraz to opisuję,wydaje się, że dość łatwo orientowałem się wówczas w topografii terenu, rozróżniałembezbłędnie rodzaje drzew i krzewów, odległości dzielące mnie od najbliższej alejki, zaułka,schodków.Nic bardziej mylącego! Wtedy nie wiedziałem nawet, gdzie jest północ i zachód,nie pamiętałem nawet swojego imienia.Nie miałem na to czasu - działałem instynktownie.Właśnie dzięki tej mimowolnej zdolności znalazłem się za żywopłotem, w enklawie zielenii pod osłoną drzew, które uchroniły mnie przed gradem kuł.Dzwiękowiec strzelał z góry irówno kosił rabatki tulipanów, kołnierz jałowca i pnie drzew, a ja skulony przycupnąłem zajednym z nich.Strzały zaraz umilkły, napastnik pewnie zmieniał magazynek, gdyż scorpionymogą w nich pomieścić dwadzieścia sztuk naboi.Ten moment wykorzystałem napodniesienie się i przebiegnięcie kilkunastu metrów między drzewami.- Tam - krzyczał Kamerzysta.- Widzę go! Ucieka! Szybciej, Nick!- Ucisz tego bęcwała w pidżamie! - odpowiedział mu wspólnik.Miał na myśli Pietrasia, którego wrzask towarzyszył ich poczynaniom na balkonie.LeczKamerzysta nie zdążył załadować broni, gdyż uciekłem im zbyt daleko.Z powrotemwycofałem się w pobliże muru.Biegnąc po schodkach pnących się do góry, zastanawiałemsię, czemu nikt z gości hotelowych nie zareagował na strzały.Napastnicy nie tylko strzelalibez ograniczeń, lecz także krzyczeli, zachowywali się nad wyraz bezkarnie. Czyżby pozabijali wszystkich gości? - niepokoiła mnie cisza wisząca nad zamkiem. Skąd ta martwa cisza otaczająca zamek?Po chwili teren się wyrównał i zbliżyłem się do basenu.Nie wiedziałem jednak, co mamrobić - czy schować się gdzieś i czekać na rozwój wypadków, czy raczej próbować ucieczki.Gdyby udało mi się dostać przed napastnikami do wehikułu, miałbym szansę opuścić zamek idotrzeć szybko do Tarrytown położonego w dolinie.Chłód scorpiona i świadomość, że wwehikule trzymałem drugi zestaw kluczyków, dodały mi sił.Ucieknę stąd moim pojazdem izawiadomię policję!Od basenu do parkingu miałem znacznie bliżej niż moi prześladowcy, którzy musieli wkońcu opuścić piętro w skrzydle zamku, przemierzyć hol, przebiec cały dziedziniec i jeszczena dodatek zejść pod mur zamkowy.Zanim dotrą na parking, powinienem poradzić sobie zpłóciennym dachem wehikułu, z silnikiem, a może nawet już będę zjeżdżał w dół asfaltowąserpentyną.Biegłem, ile sił, nie zważając na krwawiącą ranę uda i gołe stopy.Dokuczała mi starakontuzja kolana - pamiątka po moich burzliwych przygodach ostatnich lat.Biegłem szybko,bo od tego zależało moje życie (być może także pozostałych gości hotelowych) i wnetminąłem ogrodzoną siatką przybudówkę, za którą rozciągał się już żwirowy parking.Rzuciłem na nią tylko okiem i zauważyłem uchyloną furtkę oraz otwarte doń drzwi.Interesował mnie jednak wyłącznie parking.Uwierzyłem w swoją szczęśliwą gwiazdę.Miałem przed sobą oświetlony światłem księżyca i dyskretnie rozlokowanych latarni parking,zastawiony mrowiem samochodów.Płócienny dach wehikułu zauważyłem bez trudu i tamżeskierowałem swoje kroki.Dopiero gdy mijałem pierwsze samochody, spostrzegłem, co się stało; wszystkie pojazdyna parkingu miały poprzebijane opony.Widok był to niezwykły - dziesiątki przygniecionychprzez gołe felgi gumowych flaków.Zdawało się, że wszystkie opony poprzebijano, zresztąnie miałem czasu na sprawdzenie każdego pojazdu dokładnie.W każdym razie mój wehikułosiadł na felgach i przypominał skonanego, schorowanego starca.Był wrakiem samegosiebie. Co tutaj się działo? - przeraziłem się. W jakim uczestniczyłem przedstawieniu? W jakągrę zostaliśmy wplątani? A może jednak to sen?Jednego byłem pewien - nie miałem czasu na dalszą zwłokę i podobne rozważania.To niebył sen.Musiałem działać! A nawet gdyby to był koszmarny sen, przed marami sennymi teżnależało uciekać.Uszczypnąłem się w policzek.Nie, stałem na bosaka na żwirowejpowierzchni parkingu, w samej pidżamie pośród licznych samochodów - na jawie.Nawetchłodny powiew nocy zapachniał tak jak pachną wieczory na jawie.Nade mną wznosił sięmasywny mur zamczyska, milczący jak grobowiec, gigantyczny kamień.Rzeczywisty.Trwałem obok wehikułu całkowicie bezradny i czułem w ustach smak porażki.Ocknąłemsię dopiero, gdy nocną ciszę wiszącą nad Tarrytown niczym miecz Damoklesa zmącił dziwnywarkot, wprawiający powietrze w niepokojące wibracje.Słyszałem ten dzwięk coraz głośniej,aż wreszcie snop silnego światła przeciął wieżę zamkową i spoliczkował dachy samochodów.Błyskawicznie przykucnąłem i przyssałem się do drzwi wehikułu.Czerwone światło ostrzegawczej lampy błyskowej mieszało się z furkotem potężnychwirników.Po chwili ich podmuch zmiótł z powierzchni parkingu tysiące żwirowychkamyków, przeginał w pół krzewy, tarmosił korony drzew i moją czuprynę.Jak na złośćżwirowy piasek sypał mi prosto w oczy, więc musiałem na chwilę odwrócić głowę odhelikoptera, który przelatywał nad parkingiem.Miałem nadzieję, że to policyjny helikopter.Lecz gdy wzniósł się wyżej na wysokośćwieży, zerknąłem na maszynę i ku swojemu zdziwieniu nie dostrzegłem na nim policyjnegologo.Wielki żelazny ptak hałasował kręcącymi się szaleńczo łopatami i bił po oczachdrobnym pyłem.Oświetlił teren za parkingiem, więc przebiegłem przez parking, a następnieprzeturlałem się kilka metrów po zboczu.Znalazłem tam schronienie w zasłonie gęstych,kolczastych krzaków.Spoza szpaleru drobnych gałęzi mogłem lepiej obserwować zamek.Helikopter - śmigłowiec Bell 206 Jetranger - przechylił się nieco i stanął w głębi nadzamkiem, na wysokości dziedzińca.Nie zauważyłem żadnych policyjnych znaków, symboli,jedynie skromny napis w górnej części kabiny duralowej - Aeromega i jakieś cyferki.Potem maszyna powoli zaczęła opadać, aż wreszcie zniknęła na dobre za murami.Postanowiłem opuścić kryjówkę.Wtedy to helikopter uniósł się niespodziewanie zpowrotem nad zamkiem.Szedł w górę niczym balonik, przesunął się w moją stronę i stanąłniemalże nad samą wieżą.Zawisł jak w klatce zatrzymanego kadru.Trwało to moment
[ Pobierz całość w formacie PDF ]