[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wokół białegobudynku plebanii, gdzie pewnie teraz, w tej samej chwili,Adela, gospodyni księdza, podaje śniadanie gospodarzowi ijego gościom.Podaje śniadanie Zygmuntowi.Mariannaprzymyka oczy, niemal widząc tę scenę ze szczegółami.Takby chciała znowu móc z nim porozmawiać.Poczuć jegozapach.Spojrzeć w te oczy, które wydają się rozumieć, codzieje się na dnie jej duszy.Tak bardzo tego pragnie.Ale ontu przecież nie przyjdzie.Nie stanie, ot tak, bez przyczyny, wprogu jej domu.Więc może szczęściu należy wyjśćnaprzeciw? Dać mu szansę.Sprawić, by przypadek byłnieprzypadkowy.I postanawia - dziś nie będzie biernie czekać.Tkwić przyoknie.Dziś wyjdzie Zygmuntowi naprzeciw.Naprzeciwwłasnym pragnieniom.Nim śniadanie się kończy, ojciec oznajmia, że zawiezietruchło konia do pobliskiego miasta, by pewien dobryweterynarz zrobił sekcję zwierzęcia.Nie można tak zostawićtej śmierci.Bez wyjaśnienia.Kto wie, może choroba Gryfabyła zakazna? Inne konie też mogą zachorować, a teraz byłabyto katastrofa.Wkrótce żniwa - tyle pracy.Michał prosi ojca, żeby go zabrał.Mówi, że nieprzeszkadza mu jazda w upale.I chce towarzyszyć w ostatniejdrodze ulubionego konia.Pan Aleksander ulega tej prośbie.Dziś nie ma siły na utarczki z dzieckiem.A może teżtowarzystwo syna przyniesie mu odrobinę ukojenia.Statki po śniadaniu nie są jeszcze zmyte, gdy międzyzabudowaniami gospodarskimi zjawiają się poproszeni opomoc okoliczni chłopi.Z wielkim trudem przenoszą ciężkie,bezwładne ciało zwierzęcia na duży wóz.Sierść Gryfa nadaljeszcze błyszczy w słońcu, choć w tym upale ciało pewnieszybko zacznie się rozkładać.Teraz jednak wygląda jeszczenormalnie i tylko smutno opadający łeb, z otwartymi szeroko,pustymi oczami zdradza, że koń już nigdy nie przebiegnieprzez podwórze, nie pogalopuje przez pola, dostojniepotrząsając wyczesaną grzywą.Marianna żegna dłonią odjeżdżający wóz powożony przezAntoniego.I ojca, który usadziwszy przed sobą Michałka,jedzie wierzchem obok, na gniadoszu.Patrzy za nimi długo,gdy przemierzają długą, cienistą aleję, aż do momentu, gdyten dziwny kondukt żałobny znika za zakrętem drogi.Słońce jest już w zenicie i niemal wypala intensywnościąswoich promieni ziemię, kiedy Marianna spaceruje pościeżkach wśród wysokich łanów.Dociera aż nad rzekę, alenawet tu, nad wodą, nie odnajduje chłodu.Nie odnajduje teżtego, którego tak pragnęła zobaczyć.%7łar odbiera jej siły,odziera z nadziei i rozczarowana dziewczyna postanawiawrócić do domu.Wyjazd ojca wraz z Michałem sprawia, że dwór wyglądadziś na opuszczony.Nigdzie nie widać nawet Zośki, którazwykle o tej porze a to rozwiesza pranie, a to zbiera wogródku warzywa na obiad.I tylko Anatol zmęczony upałemprzysypia, kryjąc się w cieniu portyku.Na widok pani leniwiepodnosi się na łapach i merda nieznacznie ogonem.Widoczniei jemu upał doskwiera.Marianna klepie go delikatnie pogłowie i głaszcze krótką sierść na grzbiecie.Chwilę jeszczepatrzy ze smutkiem w kierunku prowadzącej do domu alei, poczym odsyła zwierzę na jego ocienione legowisko, ą samawchodzi do środka.I dopiero tutaj, gdy odkłada swójsłomkowy kapelusz na wieszaku, uderza ją niezwykła jak nato miejsce cisza.Hol wypełnia rozgrzane powietrze, ale niedrga w nim żaden dzwięk.Jakby cały dom zapadł w letniądrzemkę.Rusza z miejsca, wypełnia wnętrze staccatem własnychkroków.Zagląda do salonu, jadalni.Nawet w kuchni niezastaje nikogo.Tylko na fajerce bulgocze coś w garnku, a nastole leżą porzucone w nieładzie jarzyny, których jeszcze niktnie zdążył obrać.Już zamierza pójść do sypialni paniLeokadii, gdy z pokoiku Gabrysi, znajdującego się dalej, zakuchnią i spiżarnią, dochodzą do jej uszu nieznaczne odgłosycichej krzątaniny.Marianna przemierza ciemny korytarz izatrzymuje się w otwartych na oścież drzwiach niewielkiegopokoiku gospodyni.Bezgłośnie podchodzi bliżej.Zamiera.Wyszorowane do białości deski podłogi pokrywają liczneślady krwi.Na łóżku pod oknem, zwinięta w kłębek, leżyZosia.Oczy ma zamknięte i wydaje się jeszcze bledsza niżrano.Jej czoło lśni od potu, a dłonie zaciskają się naprześcieradle.Dziewczyna zagryza zbielałe wargi i jęczybezgłośnie.W pierwszej chwili Marianna nie zauważa Gabrieli, bo taschowana w głębi pomieszczenia zanurza właśnie niedużyręcznik w miednicy ustawionej na stoliku.Dopiero gdydziewczyna przekracza próg, kobieta odwraca się energiczniew jej stronę.- Nareszcie! - mówi podniesionym, zdenerwowanymgłosem, ale z wyrazną ulgą.- Gdzieś ty była?- Spacerowałam.- Jej wzrok niepewnie przenosi się zGabrieli, poprzez zaplamioną intensywną czerwienią podłogę,na stojące w rogu pokoiku łóżko.- Ale, co tu się dzieje?Gabrysiu? Skąd ta krew?Gospodyni odsuwa Mariannę na bok i podchodzi do łóżka.Dopiero teraz dziewczyna zauważa szczegół, który umknął jejna początku.Goś, co brała za otwór w poszwie kołdry, wkształcie karo, było w istocie kolejną krwistą plamą.- O Boże, Gabrysiu, co jej jest, dlaczego tak krwawi? Cojej się stało!?Koniec jej pytania stapia się z głośniejszym jękiem Zosi,która widocznie nagle się ocknąwszy, szeroko otwieraprzerażone oczy.I wiedzie nimi z gospodyni na panienkę, poczym ze wstydem zakrywa rękami plamę w okolicachpodbrzusza.Gabriela kładzie zimny ręcznik na czole Zosi i szybkoodwraca się do osłupiałej Marianny.- O nic teraz nie pytaj.Wez rower i ile tchu jedz doKamieńczyka.Po doktora Wieruszewskiego.- Gabrysiu, czy ona umiera? - Marianna pyta niemalbezgłośnie.Podbródek lekko jej drży.- Powiedz mu, co tu widziałaś.Tylko na osobności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]