[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po górował nad nim niczym potwornaumięśniona wieża.Resztki podartej koszuli wciąż czepiały się beczułkowatego torsu.Nieprawdopodobny zestaw żółtobiałych kłów jeżył mu się w paszczy, przyciągając mójwzrok tak mocno, że pozostałe rysy zamieniły się w rozmazaną plamę, gdy przeszedł ciężkoobok, sprawdzając, czy mundurowy zaraz aby nie wstanie.Zucker obdarzył mnie upiornym uśmiechem.- Byliśmy w sąsiedztwie - oznajmił.- Pomyśleliśmy, że wpadniemy.- No proszę, a ja nie mam nawet ciasta - mruknąłem.- Nie jadamy ciasta.Chcesz coś zabrać?Pokręciłem głową.Bardzo chciałem odzyskać własne ubranie, ale nie miałem pojęcia,gdzie umieściła je Basquiat.Cóż, będę musiał jakoś sobie radzić.Po górował nade mną.Zucker spojrzał na niego z uznaniem.- Znasz taką dyscyplinę olimpijską, w której ludzie chodzą bardzo szybko? - spytałmnie.- Słyszałem o niej.- To właśnie musisz zrobić.Jeśli zaczniesz biec, mój przyjaciel najpewniej cięwywróci, nadepnie ci na głowę i wypruje flaki.Taki już jest.Ale istotnie, spieszy nam się,toteż poruszaj się jak najszybciej, nie biegnąc.Zucker odwrócił się i pierwszy wyszedł z pokoju, ja podążyłem za nim, Po zamykałpochód niczym ruchoma ściana.Tyle że na ścianach zwykle można spodziewać się graffiti, anie kręgosłupów, kłów i zaślinionych szczęk.Drugi gliniarz leżał bezwładnie w rogu.Wokół, niczym milczący świadkowie jegobraku czujności, leżały rozrzucone różowe kartki dodatku wyścigowego.Zresztą i tak niemiał szans, nawet gdyby zobaczył loup-garou.Podejrzewałem, że, żeby choć spowolnić Po,trzeba by co najmniej granatnika.Alarmy wciąż wyły, wypełniając powietrze tak, że nie zostało w nim miejsca nacokolwiek innego.Z początku zakładałem, że to ogólny sygnał alarmowy.Potem jednak, gdydotarliśmy do krótkich schodów na końcu korytarza, uświadomiłem sobie, że budyneknaprawdę się pali.A przynajmniej piętro pod nami wypełniały kłęby dymu, wiszącego ciężkow powietrzu i wyraznie rozwarstwionego.Ostry, chemiczny smród odbierał wiele radości zprocesu oddychania.Znalezliśmy się w sporej salce z krzesłami pod ścianami - poczekalni jednego zoddziałów specjalistycznych Whittinghtona.Zucker zawahał się, po czym wskazałprzeciwległy koniec pomieszczenia i ruszył w tamtą stronę.Podążyłem za nim, drepcząc jaknajszybciej.Nie chciałem, żeby Po skoczył na mnie z tyłu, a jeszcze mniej podobała mi sięwizja wzięcia mnie przez niego za gumową kość.Dotarliśmy do trzech identycznych wind.Zucker nacisnął przycisk DA na wszystkichtrzech i drzwi środkowej rozsunęły się natychmiast.Popchnął mnie i wpadłem do środka.Zucker zerknął w lewo, w prawo, po czym cofnął się do windy i nacisnął parter.- Jeśli siądzie zasilanie, to się tu usmażymy - powiedziałem i na tę myśl żołądekautentycznie mi się wywrócił.Cierpię na lekką klaustrofobię, która od czasu do czasudochodzi do głosu, zwłaszcza kiedy znajduję się w ciasnym pomieszczeniu z półludzkimipotworami, cuchnącymi jak stare wilgotne dywany.- To nie problem - odparł krótko Zucker.- Zaufaj mi.Drzwi znów się rozsunęły i wyszliśmy na szeroki korytarz.Zucker nadal prowadził.Parter przypominał wizję piekła, dym był tu gęściejszy, a chemiczny odór jeszcze gorszy.Podzawodzeniem syren słyszałem teraz całą gamę różnych innych dzwięków: krzyki, wrzaski,wykrzykiwane rozkazy, tupot i łoskot.%7ładne kroki nie dobiegały jednak zza naszych pleców.Obejrzałem się i odkryłem, że stopy Po są bose, jak moje.Resztki jego ubrania poodpadały, awraz z nimi i tak śmiesznie małe szanse, że ktokolwiek mógłby go wziąć za człowieka.Nawetgdyby opanował rozszalałe ciało, wciąż byłby nagusieńki.Wpadłem na fotel na kółkach, stojący na środku korytarza, i o mało nie poleciałem natwarz.Po warknął ostrzegawczo: wyraznie uznał to za świadomą prowokację.- Jak się stąd wydostaniemy?! - zawołałem do Zuckera, który wyprzedzał nas o parękroków, ale też nie musiał się martwić perspektywą utraty ważnych kończyn i narządów.- Zaufaj Bogu - zaproponował.Spojrzałem na niego, zaciekawiony, ale maszerował szerokim korytarzem, nieoglądając się, widziałem więc tylko tył głowy.W jego głosie nie dosłyszałem nawet cieniaironii.- Zwykle nie jest to dla mnie wyjściem.- Ale teraz znalazłeś się w Jego rękach.Przed sobą mieliśmy parę wielkich drzwi.Zucker otworzył je kopniakiem iznalezliśmy się w czymś w rodzaju atrium.Wyższe sklepienie sprawiało, że opary tańczyły whipnotycznych splotach smug, niczym zsiadłe mleko w kawie.W głowie mi się kręciło,żołądek podchodził do gardła.Na żadnym z loup-garou nie robiło to wrażenia.Niemal natychmiast straciłem Zuckera z oczu, choć nie oddalił się zbytnio.Kiedyruszyłem w jego ślady, z dymu wyprysnęła ręka i chwyciła mnie za przegub.- Trzymaj się blisko - wymamrotał Zucker.- Powiedziano nam, że gdybyśmy musielicię zostawić, mamy cię zabić.Po ma nadzieję, że tak się to ułoży, ale ja wolałbym trzymać siępierwotnego scenariusza.Nagle zastanowiłem się, jak może wyglądać Zucker po przemianie w postaćzwierzęcą.Bez wątpienia był znacznie bardziej opanowany niż jego partner.Uznałem, żewolałbym znajdować się gdzieś daleko, kiedy przestanie nad sobą panować.Pociągnął mnie za sobą w ołowianoszary półmrok.Zakładałem, że Po wciąż namtowarzyszy, ale go nie widziałem.Niczego nie widziałem.Zupełnie jakby cały szpital stał wogniu, choć nagle uświadomiłem sobie, że nie dostrzegłem żadnych płomieni ani nie czułemgorąca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]