[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Już dawnotemu nauczył się, że niektóre kobiety są jak syreny, wabiące mężczyzn swoimi pieśniami ipopychające ich ku zniszczeniu.Chelsea Kane też miała swoją pieśń.Zadzwięczała mu we krwi, jużkiedy ją pierwszy raz zobaczył, ale raczej wolałby być przeklęty niż iść za tym wabikiem.Wolał, żebyjego kobiety były proste i miękkie, i nawet jeżeli oznaczało to mniej podniecające, to tak było lepiej.Nie obchodziło go, jakie erotyczne fantazje wywoływała Chelsea; nie miał zamiaru igrać z ogniem.- Prawda, Judd? - powtórzył George.Tym razem nie było to pytanie, lecz polecenie.- Nie ja - poinformował go Judd.- Ja nie chcę mieć z nią nic wspólnego.George znów zerknął przez okno.- Nie wiesz, co tracisz.Judd doskonale wiedział, co traci.W czasie lat spędzonych w mieście znał wiele takich Chelsea Kane.Do diabła, nawet się z jedną ożenił.I dostał niezłą nauczkę.George zakołysał się na piętach.- Ona spodoba się Walkerowi Chaneyowi.Jest z Nowego Jorku.Emćry nie zgodził się.- Walker nie potrafi rozmawiać z kobietami.Rozmawia tylko ze swoimikomputerami.- Więc doktor Summers.Odbywał staż w szpitalu w Waszyngtonie.- Ona jest za wysoka dla doktora.- No to Stokey French.On ma jaja.Emery rozważył tę koncepcję i w końcu ją zaakceptował.- Może Stokey French.Judd o mało się nie roześmiał, bo propozycja była tak absurdalna.Stokey French mieszkał za mostem,obok szpitala, w Cutters Corner.Jak większość mieszkańców, był robotnikiem w kamieniołomach ichoć miał zeza, dzioby po ospie i nieustannie żuł tytoń, wyobrażał sobie, że żadna kobieta mu się nieoprze.Owszem, mógł spróbować z Chelsea, ale jeżeli ona jest z tego rodzaju kobiet, jak Juddprzypuszczał, to nie zajdzie daleko.Zniszczy go jednym spojrzeniem.Naprawdę, śmiechu warte.Ale Judd milczał.Dużo czasu minęło, odkąd się ostatnio roześmiał.Nie byłpewien, czy jeszcze potrafi.Chelsea stała na skraju skweru, ze skrzyżowanymi ramionami i twarzą wystawioną ku słońcu.Ciepłobyło bardzo miłe, tym bardziej że kontrastowało z chłodem, który ją ogarniał za każdym razem, gdypomyślała o Baltimore.Całe życie chciała więzi, potrzebowała więzi i czuła ją z Abby i Kevinem, zCarlem, z Harper, Kane, Koo, ze swoją pracą i tłumem przyjaciół.Teraz Abby nie żyła, Kevin gdzieśtam podróżował, a Carl żenił się z Hailey.A jeżeli chodzi o tłum przyjaciół, to gdzieś się rozwiał i niezdawała sobie dokładnie sprawy jak i kiedy.Nadal utrzymywała kontakty z większością z nich, zniektórymi bliższe, z innymi dalsze, ale nawet ci najbliżsi żyli teraz własnym życiem.Jednak dopieroteraz, kiedy po raz pierwszy od wielu miesięcy stanęła spokojnie, zdała sobie z tego sprawę.Wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić nerwy, i to pomogło.Powietrze było świeże, przepojonezapachem zielonych roślin.Trawa na skwerze była bujna, białe kwiatki górskiego wawrzynupachnące.Wzdłuż ulic rosły sękate klony i dęby, których liście tworzyły baldachim, ocieniającymiasto.Na trawnikach przed domami rosły bzy, które aż się prosiły, żeby z nich zrobić bukiet.Kolorowe kwiaty wysypywały się z każdego ganku niczym z rogu obfitości.Nadciągało lato.Jego zwiastun, dojrzały zapach wiosny, który wzmagała jeszcze senność i ogólnanieruchawość miasteczka, wypełniał jej zmysły.Nawet jeden listek nie drgnął.W powietrzuwydawały się mieszać ogólne zadowolenie i wysoka wilgotność, które wspólnie redukowały tempożycia do ślimaczego.Zpiew ptaków rozbrzmiewał na zmianę z brzęczeniem pszczół, a w tle szumiaławoda, przelewająca się w basenikach dla ptaków na miejskim skwerze.Dobiegały ją radosne głosydzieci.Nie widziała miejsca, skąd dochodziły te łagodne tony, ale były to jedyne dzwięki w spokojusłońca grzejącego powietrze.Nie było słychać żadnego hałasu urządzeń mechanicznych, animruczenia klimatyzatora, ani warkotu kosiarki do trawy, ani pomruku furgonetki - i chociażwiedziała, że z czasem usłyszy te wszystkie dzwięki, w tej chwili rozkoszowała się wiejską sielanką.Wszystko wokół było przyciszone i spokojne, proste i pogodne.Właśnie tego potrzebowała.Gdzieś w głębi duszy musiała się tego spodziewać, skoro wczoraj takpospiesznie spakowała się i wyjechała z Baltimore.Cały poprzedni rok był pełen powikłań i ciężkichprzeżyć.Potrzebowała portu, w którym mogłaby się schronić w burzową pogodę.Przeznaczenieprzywiodło ją tutaj.Jeszcze raz odetchnęła głęboko, wolno wypuściła powietrze, a potem równie wolno obróciła się, żebyzlustrować centrum miasteczka.Za nią, tuż przy skwerze, stały trzy wielkie domy w stylu federalnym,ogrodzone schludnymi płotami z palików, sprawiające wrażenie, że nadal są domami mieszkalnymi.Po lewej i po prawej stronie, wokół wierzchołka trójkątnego skweru, były budynki, które poprzedniowidziała.Kiedy teraz oglądała je zrelaksowana, w blasku słońca, miały urok, o który w marcu nawetich nie podejrzewała.Biblioteka, mieszcząca się w małym, pomalowanym na żółto wiktoriańskimbudynku, miała w sobie pewien powab.Piekarnia, z wystawą wypełnioną bochenkami chleba,ciastami i ciasteczkami, miała wdzięk.Budynek poczty miałdostojeństwo, dom towarowy oryginalność, bank szlachetność.No i oczywiście kościół, centralnypunkt miasteczka, do którego jej wzrok co chwilę wracał.Mimo że jego drewniany front byłpomalowany na biało, cień rzucany przez sosny nadawał mu jasnoniebieski odcień.Powyżej kościoła,ograniczone białym ogrodzeniem i rozrzucone na wzgórzu, stały wysokie, cienkie płyty - strażnicyzmarłych tego miasta.Zastanawiała się, czy ktoś spośród jej krewnych został tam pochowany.Zastanawiała się też, czy ktoś spośród jej krewnych nie został tam pochowany, ale nadal żył, cieszyłsię dobrym zdrowiem i był mieszkańcem miasteczka.Zastanawiała się, czy ktokolwiek tutaj wiedział, kim ona jest.Zza biura prawnego wybiegł pies, zobaczył ją i podbiegł do niej w kilku susach.To był rudy seter irobił wrażenie równie dobrze utrzymanego, jak całe miasteczko.Wymachiwał długim ogonem iwsadził nos w jej nadstawioną dłoń.- Jesteś cudny - gruchała do niego, głaszcząc jego łeb, a potem drapiąc go pod szyją, zaś piesuśmiechał się do niej.Był bardzo przyjacielskim zwierzęciem.Cydra bez wątpienia uznałaby to zaznaczące.Chociaż nie przyjechała tu szukać przyjaciół, po tym wszystkim, co wydarzyło się wBaltimore, czuła się pozbawiona oparcia.Przydałby się jej przyjaciel.Z tą myślą w głowie, udała się w kierunku Farra.ROZDZIAA 8Kiedy Chelsea wchodziła do sklepu, rozległ się dzwięk dzwonka nad drzwiami.Tym razem były todrzwi z siatki, które zamknęły się za nią z lekkim trzaskiem.Rozejrzała się wokół i zauważyła, że i tuzawitało lato.Wśród wystawionych towarów zamiast syropu klonowego królowały kosze piknikowe,kolory były bardziej jaskrawe, a zapachy lżejsze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]