[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jako lekarz zalecałby unikanie głębokich wdechów.Niezdroweopary wydziela przypuszczalnie las.Albo truchła.Wykluczone, odparł Humboldt.Truchła nie.W końcu znalezli miejsce, gdzie mogli przybić do brzegu.Wzięli topory, maczety iwyrąbali trochę miejsca na nocleg.Wkrótce nad płomieniami ogniska trzaskały pękającemoskity.Pies, ugryziony w nos przez nietoperza, krwawił silnie, pomrukiwał i wciążniespokojnie się wiercił.Wreszcie wpełznął pod hamak Humboldta, jednak swoimwarczeniem długo przeszkadzał im w zaśnięciu.Rano baron i Bonpland mieli twarze tak spuchnięte od ukąszeń moskitów, że nie zdołalisię ogolić.Kiedy chcieli ochłodzić opuchlizny w rzece, zauważyli, że nie ma psa.Humboldtprędko naładował karabin.Carlos tłumaczył mu, że to niedobry pomysł, bo tutaj puszcza jest gęsta jak nigdzieindziej i za dużo w niej wilgoci, strzelba nie wypali.Psa porwał jaguar i trudno.Baron bez słowa odpowiedzi zniknął między drzewami.Po dziewięciu godzinach wciąż tam jeszcze tkwili.Humboldt po raz siedemnasty wrócił,wypił trochę wody, obmył się w rzece i wybierał z powrotem do puszczy, kiedy powstrzymałgo Bonpland.To nic nie da.Już po psie.Baron odparł, że na to nie pozwoli.Mowy nie ma!Francuz położył mu dłoń na ramieniu.Ten pies, do cholery jasnej, umarł!Na śmierć umarł, powiedział Julio.Odszedł z tego świata hen daleko, potwierdził Mario.W pewnym sensie, dodał Carlos, umarł najbardziej ze wszystkich psów, jakie były.Baron, bezgłośnie poruszając ustami, rozejrzał się po nich, a po chwili odłożył karabin.Dopiero kilka dni pózniej pojawiła się w zasięgu wzroku kolejna osada.Przywitał ichjąkający się, ogłupiały od milczenia misjonarz.Mieszkańcy byli nadzy i pstro ubarwieni niektórzy namalowali sobie na ciałach fraki, inni mundury, jakich sami nie mogli nigdywidzieć.Humboldtowi pojaśniała twarz, kiedy usłyszał, że w tej misji sporządza się kurarę.Mężczyzna, którego nazywano tu mistrzem kurary , był wysmukły i pełen kapłańskiegodostojeństwa.W ten sposób oskrobujemy gałęzie, wyjaśniał.A tak rozcieramy na kamieniukorę i pózniej ale ostrożnie! napełniamy sokiem lejek z liścia bananowego.Najważniejszyjest sam lejek.Czegoś równie kunsztownego Europa chyba nie wymyśliła.Hm, odparł baron.To na pewno lejek nieprzeciętny.Teraz, ciągnął mistrz, odparowujemy substancję w glinianym naczyniu, tylko uwaga,lepiej nawet nie patrzeć.I dodajemy, o, w ten sposób, zagęszczony napar z liści.Proszę!Podał Humboldtowi glinianą czarkę.Oto najsilniejsza trucizna świata, tego świata iwszystkich innych.Zabiłaby nawet anioła.Humboldt zapytał, czy ją się pije.Nie, smaruje się strzałę.Nikt nie kosztował dotychczas kurary, ludziom jeszcze nie odjęłorozumu.Ale czy ustrzelone zwierzę można zjeść od razu?Można.I na tym rzecz polega.Baron oglądał swój wskazujący palec.Nagle go wsadził do miski i oblizał.Mistrz wydał krzyk.Chcąc go uspokoić, Humboldt powiedział, że palec ma zdrową skórę, a jama ustnazdrową śluzówkę, i dzięki temu substancja powinna być niegrozna, a ponieważ wymagazbadania, musiał zaryzykować.Przeprosił, bo tak poza tym jakoś mu słabo.Osunął się nakolana i chwilę przesiedział na ziemi.Poburkując do siebie, tarł czoło.Wreszcie wstałostrożnie i kupił cały zgromadzony przez mistrza zapas trucizny.Dalsza podróż opózniła się o dzień.Baron i Francuz siedzieli na przewróconym drzewie.Humboldt wlepiał wzrok we własne buty, Bonpland powtarzał w kółko pierwszą zwrotkęfrancuskiej wyliczanki.Wiedzieli już, jak się sporządza kurarę, i wspólnie tymczasemdowiedli, że można doustnie zażyć jej zdumiewająco dużą dawkę bez dolegliwości większychniż lekkie zawroty głowy i przywidzenia ale że po wkropleniu choćby najmniejszej ilości dokrwi człowiek mdleje, a jedna piąta grama działa zabójczo na niedużą małpę, którą jednakmożna uratować wdmuchiwaniem powietrza do pyska dopóty, dopóki trucizna paraliżujemięśnie.I wtedy w ciągu godziny działanie kurary mija, stopniowo wraca zwierzęciusprawność ruchowa i wyjąwszy lekką apatię, po wszystkim nie ma śladu.A teraz pomyśleli,że widzą jeszcze jedną zjawę bo nagle rozchyliły się zarośla i przed obydwoma stanąłwąsaty, ubrany w lnianą koszulę i skórzany kaftan mężczyzna, zlany potem, ale całkiemspokojny.Miał ze trzydzieści pięć lat, nazywał się Brombacher i pochodził z Saksonii.Powiedział, że nie ma żadnych planów ani celu.Tak sobie ogląda świat.Baron go zaprosił do podróży.Saksończyk odrzucił propozycję.W pojedynkę się więcej zauważa, a Niemców jest nakopy w kraju.Odwykły od ojczystego języka Humboldt wydukał pytanie o rodzinne miastoBrombachera, wysokość tamtejszej wieży kościelnej i liczbę mieszkańców.Saksończyk spokojnie i uprzejmie odpowiedział: Bad Kurthing, pięćdziesiąt cztery stopy,osiemset trzydzieści dwie dusze.Chciał ich poczęstować brudnymi podpłomykami, aleodmówili.Opowiadał przez chwilę o dzikusach, o zwierzętach i samotnych nocach wpuszczy.Wreszcie wstał, uchylił kapelusza i brodząc w zieleni, znikł za zasłoną liści.Nazajutrz baron pisał do brata, że mimo tylu innych niedorzecznych przygód w swoim życiunie doświadczył jeszcze niczego tak osobliwego jak to spotkanie.I że nigdy nie zyskapewności, czy zdarzyło się naprawdę, czy tylko trucizna po raz ostatni zaburzyła wyobraznięich obu.Pod wieczór kurara pofolgowała na tyle, że mogli znowu chodzić i nawet zgłodnieli.Mieszkańcy misji obracali nad ogniskiem rożny, a na nich nabitą dziecinną głowę, trzydrobne dłonie i cztery stópki o wyraznie widocznych palcach.Nie, gdzieżby ludzkie,zapewniał misjonarz.Z czymś takim się walczy na każdym kroku, a to jest mięso leśnychmałpek.Bonpland odmówił skosztowania.Humboldt z wahaniem wziął dłoń
[ Pobierz całość w formacie PDF ]