[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wrażenie Piętaszka odbiło się na mnie, lecz całkiem przeciwnie.Przeląkłem się, aby wi-dok ojczyzny nie obudził w nim chęci do ucieczki, aby mnie nie opuścił.Postanowiłem gowybadać. Wszak byłbyś bardzo szczęśliwy, gdybym ci pozwolił wrócić do twej wyspy. Tak, Robinsonie, chciałbym zobaczyć mego ojca. Więc wracaj, a będziesz znowu walczył i pożerał schwytanych niewolników. Nie, Piętaszek nie będzie nigdy jadł ludzi, chce tylko zobaczyć ojca, ale potem wróci, boon bardzo kocha Robinsona. Czy nie moglibyśmy razem popłynąć? Och, dobrze, dobrze, ale potem dodał zasmucony: nie można.Robinsona czółno małe,morze przewróci. Płyń sam, bo twoi towarzysze mnie by zamordowali i pożarli. Nie, oni Robinsona będą kochali, bo obronił Piętaszka, a on sam nie popłynie. Czemu byś nie miał sam popłynąć? Robinson bardzo zły na Piętaszka, bo go chce od siebie wypędzić. O, nie, mój przyjacielu, ale chciałbym ci sprawić radość.Cóż byś robił, wróciwszy doswoich? Powiedziałbym im, że Benamuki jest bardzo słaby Bóg, a Uwukakis oszusty. To by cię zabili. Nauczyłbym ich o Bogu chrześcijańskim, o niebie, o Zbawicielu, to by sami porzucilistarego bożka. Jedz, jedz, kochany bracie, zawołałem, zostań między twymi, a ja tu znowu sam żyć bę-dę.Indianin pobiegł do miejsca, gdzie rzeczy leżały, przyniósł siekierę i klęknąwszy podał miją. Cóż to ma znaczyć, zapytałem zdziwiony. Niech Robinson zabije Piętaszka, a nie mówi tak więcej.Uścisnąłem poczciwego chłopca, rozrzewnił mnie ten dowód przywiązania.Postanowiłemrazem z nim popłynąć w odwiedziny do jego rodaków.Wkrótce też potem wzięliśmy się do budowy czółna.Piętaszek wybrał potężne drzewo,ściął je wraz ze mną i z największą zręcznością przy mojej pomocy wyrobił z niego w dwóchmiesiącach obszerne czółno, mogące ośmiu ludzi pomieścić.Używaliśmy do tej roboty naprzemian siekiery i ognia.O ileż Piętaszek był zgrabniejszy i bieglejszy ode mnie.Aby je spuścić na morze, potrzebowaliśmy aż czternastu dni.Dodałem do czółna maszt,żagle i ster, a Indianin nie mógł wyjść z podziwienia, widząc, jak z ich pomocą statek szybkoi w obranym płynie kierunku.Karaibowie bowiem podówczas używali tylko wioseł.Od tego dnia, co niedziela wypływaliśmy na morze, chciałem bowiem obeznać Piętaszka zeuropejskim żeglowaniem.Nauka w las nie poszła.Po kilkunastu wycieczkach chłopak wy-szedł na wybornego majtka.Umyśliliśmy zaraz po żniwach puścić się na morze i zabawić zparę tygodni w ojczyznie Piętaszka.Radość jego była niepohamowana i już wszystko byłogotowe do żeglugi, kiedy nowy wypadek zmusił nas do odroczenia planu wycieczki.96XXXVINowy najazd dzikich.Pochód na wojnę.Jeniec biały.Bitwa.Amigo bohaterem.Kogo Piętaszek znalazł w łodzi.Nowi goście.Różne narodowości i wyznania mojego państwa.W piękny dzień wiosenny, przygotowawszy wszystko do podróży, już mieliśmy wyruszyć,kiedy przyszło mi na myśl, że przydałyby się nam żółwie jaja na drogę.Wysłałem więc Pię-taszka, żeby ich nazbierał.Chłopiec, wziąwszy psa, pobiegł szybko w las, poza którym byłomiejsce obfitujące w żółwie gniazda.W kwadrans potem usłyszałem przerazliwe wycie psa.Obejrzawszy się w tę stronę, skąd głos dochodził, ujrzałem biegnącego Piętaszka, który przy-padłszy z największą trwogą, zawołał: Ach, Robinsonie! Biada! Biada! Co się stało? Na Boga, mów prędzej. Tam, tam, na dole, zawołał, drżąc ze strachu.Jeden, dwa, trzy czółna, sami nieprzyja-ciele Piętaszka.Przypłynęli złapać go i zjeść.Starałem się wszelkimi sposobami uśmierzyć jego przestrach, gdy zaś przyszedł nieco dosiebie, rzekłem: Piętaszku, musimy z nimi walczyć.Czy masz odwagę? Och, tak! Chcę bić, ale ich dużo, bardzo dużo. I cóż to znaczy, wszak umiesz już dobrze strzelać, nasze kule część położą trupem, inniprzestraszeni śmiercią swych towarzyszy i hukiem strzelb, pierzchną.Wtedy ich pokonamydo reszty.Pamiętaj, żem ci życie ocalił, a więc walcz mężnie i rób to wszystko, co ci każę. Piętaszek umrze za ciebie, jeżeli każesz.Udaliśmy się do jaskini.Dałem Indianinowi porządny łyk rumu, którego jeszcze nigdy niepił, dla nadania mu śmiałości, po czym nabiwszy cztery pistolety i sześć muszkietów kulami ilotkami, wybiegłem na strażnicę zobaczyć, co się dzieje na wybrzeżu.Przez perspektywę z łatwością policzyłem dzikich.Było ich dwudziestu jeden.Wylądo-wali wbrew swemu zwyczajowi na wschodnio-południowym wybrzeżu, tam właśnie, gdzienajczęściej łowiłem żółwie.Zdziwiło mnie to bardzo, bo nigdy w tej stronie nie bywali.Miej-sce to było płaszczyzną gęsto zarosłą, o osiemdziesiąt kroków od brzegu morskiego odległą.Zdawało mi się, że przywiezli trzech jeńców i po nic innego na wyspę nie przybyli, jak tylkodla odprawienia swej obrzydłej uczty zwycięskiej.Zbiegłem na dół i wziąwszy na przypadekbochen chleba i flaszeczkę z rumem, dałem znak mojemu wojsku do pochodu.Prawe skrzy-dło stanowił Piętaszek, lewe Amigo, ja zaś środek i rezerwę.Nakazałem Indianinowi, aby sięjak najciszej zachował.Pies, dobrze wytresowany, szedł także, stłumiwszy wycie, najeżonajego sierść i spuszczony ogon wyraznie pokazywały jego nieprzyjazne usposobienie.Przez drogę przyszły mi na myśl dawne skrupuły.Czy mam prawo uderzać na dzikich,którzy mi nic złego nie uczynili.Nie obawiałem się ich wcale, ufając w wyższość ognistejbroni, lecz zapytywałem siebie, czy godzi się ludzką krew przelewać.Piętaszek nie dzieliłmego filantropijnego zapatrywania, dziki ogień tryskał z jego oczu, pragnął się pomścić nazawziętych nieprzyjaciołach swego pokolenia.W końcu postanowiłem poprzestać na przypa-trywaniu się ludożerczej uczcie, a resztę zostawić przypadkowi.Zachować się spokojnie, je-żeli nie będzie powodu zaczepiać Karaibów albo też walczyć z nimi, gdy zajdzie potrzeba.Z największą przezornością przedarliśmy się w milczeniu na kraniec zarośli, przedzieleniod dzikich grupą drzew.Z odległości kilkudziesięciu kroków mogliśmy się doskonale przy-patrzeć gromadzie ludożerców.Kilkunastu siedziało w kucki około wielkiego ogniska i poże-rało mięso jednego z nieszczęśliwych jeńców.Drugi ze związanymi rękoma i nogami leżał97tuż obok, oczekując, aż na niego straszna przyjdzie kolej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]