[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zrozumiał nagle, że dotarcie do bramy kosztować go będzie wielewysiłku i jeszcze więcej ofiar.Jedyną i wątpliwą osłonę stanowiły lipy i żyto, wysokiezaledwie na łokieć.Jeśli zdecydowaliby się pełznąć przez zboże, staliby się ślepi, głusi i nadodatek wyszliby wprost pod lufy.Drzewa, rosnące w sporych odstępach, też nie dawałyżadnej osłony.Sierżant westchnął ciężko i obrócił się za siebie.Sześćdziesięciu mieszkańcówNovego Sadu, przycupniętych w grupkach po kilku, szeptało coś między sobą, najpewniejzastanawiając się, co czeka ich już za chwilę.Przez twarz komturialnego przemknął cieńniepokoju.Był pewien, że ci ludzie, w większości brzuchaci, starsi panowie i gołowąsy, niewytrzymają napięcia i zawiodą w decydującej chwili.Jak poprowadzić tę zbieraninę, aby nierozpierzchła się na odgłos pierwszych wystrzałów? Gdyby zamiast tej hałastry miał tu swoichludzi, wiedziałby, co robić.Ci jednak mieli inne zadanie do wykonania, on zaś otrzymałrozkaz związania jak największej liczby Prusów w tej części parku.Jak ma nawiązać walkę,skoro wielu z jego nowych podkomendnych ledwie potrafi obchodzić się z bronią?Jego rozważania przerwało pojawienie się posterunkowego Schmidta.Policjant,przeskakując od drzewa do drzewa, dotarł do komturialnego i przysiadłszy skulony, teżzapatrzył się na ogrodzenie. Są tam, prawda? spytał ponuro. Cóż za niedorzeczne pytanie odburknął sierżant. Nie sądzi pan chyba, że uciekli. Wystarczy, jeśli będzie ich ze dwudziestu.Przy takiej konfiguracji terenu niepodejdziemy bliżej jak na sto łokci.Jeśli chce pan złamać pruską obronę, powinien panzmusić tych ludzi do szturmu, a to nie będzie łatwe.O tym też pan wie?Sierżant zacisnął usta. Milczy pan posterunkowy pokiwał głową. Wydaje mi się, że pański dowódcawyznaczył panu bardzo niewdzięczne zadanie.Kazał stanąć na czele stada owiec, które mająiść na rzez.Naprawdę fatalna sprawa. Policjant zamilkł nagle i zerknął przez ramię.Wśród wieśniaków zapanowało niespodziewane poruszenie.Zygfryd Kste tłumaczył cośzawzięcie swoim tomkom, wskazując co chwila na majątek. Cholerna gnida! warknął komturialny. Bez przerwy ich buntuje! Jeszcze chwila i rozejdą się do domów. Posterunkowy potwierdził jego obawy,smutno kiwając głową, znał tych ludzi.Gerdtell zaklął pod nosem, zarzucił karabin na ramię i nisko przygięty przebiegł na drugąstronę alei, jednym ruchem zsunął karabin i zdzielił sadownika kolbą w plecy.Kste upadł zjękiem.Komturialny przystawił mu lufę do głowy. Posłuchaj mnie, bydlaku wycedził przez zęby. Mam cię serdecznie dość.Powieszjeszcze jedno słowo, zastrzelę cię bez chwili namysłu.Kste, oszołomiony uderzeniem, czując chłód metalu na skroni, niemalże przestałoddychać. Co pan. zaczął siedzący obok sołtys Havli%0ńek. Milczeć! wrzasnął Gerdtell. Słuchacie tej gnidy? Strach was obleciał? A to, żeojczyzna was potrzebuje, to nic? Chcecie schować się w chałupach i czekać, aż ktoś innyzałatwi sprawę za was? Nic z tego! Zaraz uderzymy na Prusów i ostrzegam was, że jeśliktóryś spróbuje ucieczki, zastrzelę go natychmiast!Słowa komturialnego przyniosły oczekiwany skutek.Szemranie wśród tłumu ustało wjednej chwili.Gerdtell powiódł chmurnym wzrokiem po twarzach wieśniaków. Ruszamy o wpół do pierwszej.Jeśli wykażecie się odrobiną rozsądku i odwagi, maciesporą szansę wyjść z tego cało.Czy dobrze mnie zrozumieliście?Odpowiedziało mu milczenie.* * *Czterdziestu komturialnych wypełzło z dojrzewającego żyta i pokonało błyskawiczniekilkadziesiąt łokci dzielących ich od pierwszych jabłoni zdziczałego sadu położonego natyłach chlewni.Kapitan Kądziela ruchem ręki wysłał do przodu dwóch zwiadowców.Komturialni zalegli pośród drzew.Czekali minutę. Ilu? spytał Kądziela. Zauważyliśmy pięciu.Zajęli stanowiska wzdłuż alejki.Kapitan uniósł się na łokciach i spojrzał w stronę przesłoniętej drzewami montowni.Najego twarzy pojawił się wyraz skupienia.Dzięki pospolitemu ruszeniu, które przykuło uwagęnapastników, zyskał szansę na odbicie ośrodka.Ktokolwiek dowodził tą zgrają za płotem,popełnił błąd, rozdzielając siły, zamiast skupić je na obronie dworu, który usytuowanycentralnie, stanowił jedyny sensowny punkt oporu.Kądziela spojrzał na zegarek i zmrużyłoczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]