[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. A dokąd, czy daleko jeszcze? Dobry kwadrans drogi.Mężczyzna umilkł na chwilę, potem zapytał nagle: Więc nie masz matki? Nie wiem odpowiedziało dziecko.Nim mężczyzna miał czas zadać nowe pytanie, dodała: Zdaje mi się, że nie.Inne dzieci mają matki.Ja nie mam.A po chwili odezwała się znowu: Chyba nigdy nie miałam matki.Mężczyzna zatrzymał się, postawił wiadro na ziemi, pochylił się i położył obie ręce naramionach małej, usiłując przypatrzeć się w ciemnościach jej twarzy.Trudno było rozpoznać rysy chudej i mizernej Kozety przy bladym świetle nocnego nieba. Jak się nazywasz? zapytał. Kozeta.Mężczyzna doznał jakby elektrycznego wstrząsu.Popatrzył jeszcze na Kozetę, zdjął ręce zjej ramion, podniósł wiadro i znów zaczął iść.Nareszcie zapytał: Gdzie mieszkasz, dziecko? W Montfermeil, może pan zna tę wieś? Czy tam idziemy? Tak, proszę pana.Po chwili milczenia zapytał znowu: I któż to cię postał o tej godzinie do lasu po wodę? Pani Thnardier.Mężczyzna odrzekł głosem, który dziwnie drżał, choć go chciał uczynić obojętnym: Co to za jedna ta twoja pani Thnardier? To moja pani rzekło dziecko. Ma oberżę. Oberżę? powtórzył mężczyzna. To dobrze, zanocuję tam.Zaprowadz mnie. Tam właśnie idziemy odpowiedziało dziecko.Mężczyzna szedł dość prędko.Kozeta bez wysiłku dotrzymywała mu kroku.Nie czuła jużznużenia.Niekiedy podnosiła oczy ku temu człowiekowi z jakimś spokojem i niewymownymzaufaniem.Nigdy jej nie uczono zwracać myśli do Opatrzności i modlić się.W tej chwilijednak uczuła coś niby nadzieję i radość, idącą gdzieś ku niebu.Upłynęło kilka minut.Mężczyzna zapytał: Czy u pani Thnardier nie ma służącej? Nie ma, proszę pana. Tylko ty tam jesteś? Tak, proszę pana.Znów umilkł.Po czym Kozeta odezwała się pierwsza: To jest, są jeszcze dwie dziewczynki. Co to za dziewczynki? Ponina i Zelma.178Dziecko upraszczało w ten sposób romansowe imiona, tak drogie Thnardierowej. Któż to są Ponina i Zelma? To panienki pani Thnardier, jak by to powiedzieć, jej córki. A cóż one robią? O! rzekła mała one mają piękne lalki i takie różne rzeczy ze złotem, i pełnośliczności.Bawią się. Cały dzień? Tak, proszę pana. A ty? Ja pracuję. Cały dzień?Dziewczynka podniosła wielkie oczy, pełne łez, których nie było widać w ciemności, iodpowiedziała cicho: Tak, proszę pana.Po chwili milczenia dodała: Czasem, jak skończę robotę i pozwolą mi, to się też bawię. A jak się bawisz? Jak mogę.Zostawiają mnie samą.Ale niedużo mam zabawek.Ponina i Zelma niepozwalają mi się bawić swoimi lalkami.Mam tylko małą szabelkę ołowianą, ot taką długą.I dziecko wysunęło swój mały paluszek. Tępa pewnie, nic nie kraje? Owszem, proszę pana odpowiedziała mała kraje sałatę i głowy muchom.Doszli do wioski.Kozeta prowadziła podróżnego przez ulice.Przechodzili obok sklepupiekarza, ale Kozeta zapomniała, że kazano jej przynieść chleb.Mężczyzna przestałwypytywać i milczał ponuro.Gdy minęli kościół, widząc tyle kramów, zapytał Kozetę: Jarmark? Nie, proszę pana, to Boże Narodzenie.Gdy się zbliżali do oberży, Kozeta nieśmiało trąciła go w ramię. Proszę pana. Co, moje dziecko? Jesteśmy już koło domu. Więc co? Niech pan pozwoli, teraz ja wezmę wiadro. Dlaczego? Boby mnie pani wybiła, gdyby zobaczyła, że mi je ktoś niesie.Mężczyzna oddał jej wiadro.W chwilę potem stanęli u drzwi szynku.Kłopoty wynikające z przyjmowania u siebie biedaka,który jest może bogaczemKozeta nie mogła powstrzymać się od spojrzenia jeszcze raz na wielką lalkę, wciąż stojącąna straganie sprzedawcy zabawek; potem zastukała.Drzwi otworzyły się.Ukazała się paniThnardier ze świecą w dłoni. A, to ty, mała łajdaczko! chwała Bogu! a co tak długo? Pewnieś się bawiła, hultajko? Proszę pani odpowiedziała Kozeta drżąc cała ten pan przychodzi zanocować.Thnardierowa szybko zmieniła gniewną minę na uprzejmy grymas, jak to się częstozdarza oberżystkom, i chciwie szukała oczyma nowo przybyłego.179 To pan? zapytała. Tak, pani odpowiedział mężczyzna, przykładając rękę do kapelusza.Bogaci podróżni nie bywają tak grzeczni.Ruch ten i obejrzenie jednym rzutem okaodzieży i zawiniątka nieznajomego sprawił, iż grymas uprzejmości znikł z twarzyThnardierowej i wróciła gniewna opryskliwość.Odparła oschle: Wejdzcie, dobry człowieku. Dobry człowiek wszedł.Thnardierowa spojrzała na niego powtórnie, obejrzała dokładniej jego całkiem jużwytarty surdut, kapelusz pogięty nieco i kiwnięciem głowy, zmarszczeniem nosa imrugnięciem oka porozumiała się z mężem, który w dalszym ciągu pił z furmanami.Mążodpowiedział nieznacznie poruszeniem wskazującego palca i nadęciem warg, które w takichrazach znaczyło zupełna golizna.Wobec tego Thnardierowa zawołała: Doprawdy, poczciwy człowieku, przykro mi bardzo, ale wszystkie izby są zajęte. Niech mnie pani umieści gdziekolwiek rzekł podróżny w stodole, w stajni.Zapłacęjak za pokój. Czterdzieści su. Niech będzie czterdzieści su. Ano dobrze. Czterdzieści su! rzekł cicho jakiś furman do Thnardierowej. Przecież bierzecie tylkodwadzieścia su. Dla niego czterdzieści odparła Thnardierowa równie cicho. Za mniejszą opłatą nieprzyjmuję na noc ubogich. Pewnie! dodał łagodnie jej mąż. Przyjmowanie takich ludzi szkodzi tylko firmie.Tymczasem podróżny, położywszy na ławce zawiniątko i kij, usiadł przy stole, na którymKozeta skwapliwie postawiła butelkę wina i szklankę.Kupiec, który się upominał o wodę,sam zaniósł wiadro do stajni.Kozeta siadła na swym miejscu pod stołem kuchennym i zabrałasię do robienia pończochy.Podróżny ledwie że umoczył usta w szklance wina i przypatrywał się dziecku z dziwnąuwagą.Kozeta była brzydka.W szczęściu może by była ładniejsza.Opisaliśmy już rysy tejsmutnej twarzyczki.Kozeta, chuda i blada, kończyła osiem lat, a wyglądała ledwie na sześć.Jej wielkie oczy, otoczone głębokimi cieniami, zagasły prawie od ciągłego płaczu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]